6 grzechów kolonijnych rodziców
za które niestety nie biczują, a powinni.
Dopiero co zawiozłem córkę na kolonię, na siedem długich dni, aż tu nagle okazuje się, że ona dzisiaj wraca. Ale ten czas leci. Długo jednak w domu miejsca nie zagrzeje, bo dzisiaj wraca, a jutro jedzie na kolejną, tym razem z młodszym bratem (patrz: Posyłam 5 latka na obóz. Czy już kompletnie zwariowałem?). Ja z żoną od trzech dni pijemy herbatki z melisy i dziękujemy za troskę.
Nie będę dzisiaj jednak pisać o zaletach czy wadach posyłania dzieci na kolonii, a o tym, czego nie należy robić, gdy już zdecydowaliśmy się na posłanie naszej pociechy. Bo lista grzechów jest spora.
1. Kasa
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Po co siedmiolatce stówa lub dwie na tydzień obozu w górach? Gdzie jest tylko jeden mały sklepik? Pierwszą połowę wyda na słodycze, drugą połowę zgubi, a trzecią połowę rozda koleżankom (byłem, widziałem). Myślę, że można tym pieniądzom nadać większą wartość.
Co zrobić? Najlepiej dogadać się z wychowawcą. Zapytać czy jest jest możliwość przekazania jemu pieniędzy bezpośrednio, które on każdego dnia wydzieli dziecku. Zwykle są to kwoty rzędu 5zł na dzień. Dość, żeby coś kupić każdego dnia i dość, żeby odłożyć na jakąś pamiątkę.
2. Walizka Rudobrodego
Są dwie rzeczy, które o Rudobrodym musicie wiedzieć. Po pierwsze, jest olbrzymem. Po drugie, wasze dziecko nie jest Rudobrodym. Dlatego torba 1,5m x 0,5m x 0,5m, o wadze dorodnych 20 kilogramów, która jest dla Rudobrodego idealna, nie sprawdzi się jako bagaż waszego dziecka. Tym bardziej jeśli wasze dziecko nie ma jeszcze dziesięciu lat. To nie jest niestety odosobniony przypadek. Świeża relacja z peronu, sprzed kilku dni:
Wychowawczyni podchodzi do ojca jednego z dzieci:
– A Pan jedzie z nami?
– Nie, dlaczego?
– Bo tej walizki ja nie jestem w stanie podnieść, a co dopiero Pana syn. Nawet jak Pan ją wsadzi do pociągu, to kto ją wyciągnie?
Ponad połowa (!) dzieci miała walizki, których nie potrafiły same zapakować do pociągu. Rozumiem, że w ekstremalnych przypadkach wychowawczynie mogą pomóc jednemu czy dwóm dzieciom. Ale dwudziestu? Uczymy nasze dzieci używać wyobraźni, ale bardzo często zapominamy używać swojej.
Co zrobić? Przede wszystkim dobrze się spakować. Jedna książka, jeden pluszak, parę zabawek (małych), parę kosmetyków i ubrania. To wszystko. Warto też zakupić lub chociaż pożyczyć walizkę z kółkami.
3. Mam piloto, mam laptopo
Laptopy, tablety, smartfony. W dziecięcych walizkach brakuje chyba tylko telewizorów. Chociaż jeden magnetofon (taka cegła, ze trzy kilo) został znaleziony w jednym bagażu. Patrzę na to i nasuwa m się tylko jedno, bardzo delikatne pytanie: po jaką cholerę wysyłacie dziecko na kolonię?! Żeby mogło pograć w Angry Birdsy i jednocześnie oddychać jodem? W takim razie kupcie sobie olejek o zapachu jodu i oblejcie nim mieszkanie. Jak będziecie mieć mało, to sobie fototapetę z Bałtykiem strzelcie w pokoju i trochę piasku wysypcie na podłogę. Efekt ten sam, koszt minimalny.
To nie jest tak, że nie uznaję żadnej elektroniki. Telefony mi na kolonii nie przeszkadzają. Dobrze jest mieć kontakt z dzieckiem. Ale reszta tego ustrojstwa niszczy całą ideę, która stoi za posyłaniem dzieci na kolonię. Dzieci zamiast cieszyć się własnym towarzystwem, cieszą się filmikami na Youtubie. Zamiast odkrywać samych siebie, odkrywają nowe strony w sieci. Później rozładuje się takiemu dziecku bateria w zabawce i samo też spędzi dzień, jak gdyby mu się bateria rozładowała. Widziałem już takie przybite i ospałe dzieci, które nie potrafią sobie znaleźć zajęcia (bo niby gdzie miały się tego nauczyć?), gdy odcięło się jej od komputera. Przygnębiający widok.
Co zrobić? Jak niemal w każdym podpunkcie, który tu się pojawi – porozmawiać z wychowawcami. Bardzo często odradzają lub nawet całkowicie zakazują takich bajerów. Albo dopuszczają, ale tylko w wybrany dzień lub o jakiejś jednej porze. A jeśli nie zakazują i nie ograniczają tego, a wręcz zachęcają do wzięcia, to ja bym się dobrze zastanowił czy warto dziecko na taki wyjazd miłośników sprzętu elektronicznego posyłać.
4. Słodycze
– I niech się Pani nie przejmuje, jeśli moja córeczka nie będzie jeść, bo ona to taki niejadek trochę jest. – powiedziała na wychodne jedna z mam.
Po czym gdy wychowawczyni weszła do pokoju, zauważyła że ten „niejadek”, ma spakowaną pełną reklamówkę słodyczy. Nie woreczek. Reklamówkę. Taką paczkę, że ja jadłbym ją przez dwa tygodnie. A to dziecko miało siedem lat i było tam na dziewięć dni. „Niejadek” psia mać. Nie dość, że ta matka krzywdzi swoje dziecko, to jeszcze inne dzieci obrywają rykoszetem. Bo dziewczynka załóżmy, że będzie szczodra. Lada chwila będziemy mieć cały pokój niejadków.
Co zrobić? Użyć wyobraźni. Od jednej słodkiej przekąski dziennie jeszcze nikt nie umarł (powiedzmy), ale nie ma się co rozpędzać. Zwykle na takich koloniach są jakieś małe sklepiki i zamiast robić dziecku zaopatrzenie jak na święta, lepiej dać mu małe kieszonkowe, które samo wyda, według swoich reguł. Dzięki temu zyskujemy też bezcenną wiedzę na temat tego, jak nasze dziecko radzi sobie z pieniędzmi.
5. Nadgorliwiec
Na szczęście o tym typie słyszałem tylko w miejskich legendach i nigdy nie spotkałem. Podobno istnieją, więc wspominam. To taki rodzic, który ma niedaleko do miejsca (choć dla niektórych i dwieście kilometrów to niedaleko), w którym jest kolonia i codziennie lub raz na dwa dni jedzie zobaczyć czy wszystko z dzieckiem w porządku. Rozwala mu plan dnia, robi wstyd przed innymi i do tego budzi w pozostałych dzieciach uczucie tęsknoty. I ponad to wszystko czuje się wspaniałym rodzicem, który w przeciwieństwie do wszystkich innych (beznadziejnych rodziców – przyp. autora) ma czas dla swojego dziecka.
Co zrobić? Odstrzelić przy pierwszym spotkaniu. Niestety niektóre schorzenia są nieuleczalne.
6. …………………..
Punkt szósty należy do was. Jakie grzeszki was wkurzają u innych rodziców, posyłających dzieci na kolonię? Macie jakieś swoje „ulubione” zachowania?
Prawa do zdjęcia należą do Roberto.
Z punktu widzenia wychowawcy mogę dodać coś do pozycji nr 6 – Grzechem jest brak informacji na temat chorób i swoistych przypadłości dzieci. I nie mówię tu o tym, że codziennie musi brać witaminę C. Mam na myśli rodziców, którzy posyłają dziecko na kolonię (i chyba w obawie, że nie zostanie zakwalifikowany na wyjazd) nie informują o tym, że miewa napady złości, podczas których dwojgu dorosłych trudno go utrzymać, po czym dziecko ucieka do lasu. Lub śpi z otwartymi oczami (co, powiadam Wam, potrafi zatrzymać serce u opiekuna, który widzi to po raz pierwszy). Albo też ma astmę i w torbie wielką kosmetyczkę leków bez żadnej instrukcji podawania. Lub jest uczulone na użądlenia owadów (w stopniu wymagającym podania ratującego życie zastrzyku). Nie pojmę, jak można być rodzicem bez wyobraźni, by w nadziei na spokojny tydzień bez dziecka, narażać jego zdrowie i życie.
Moja mama, nauczycielka z wieloletnim doświadczeniam, zawsze powtarzała, że zasiadające w ławkach we wrześniu połamane, chore i powypadkowe dzieci, zawsze nabywały tych właściwości podczas wakacji z rodzicami, a nie na koloniach. Jako wychowawca kolonijny, mogę potwierdzić, że podczas obozów wypadki zdarzają się rzadko, naprawdę bardzo rzadko.
O ile pierwsze pięć punktów jest zwyczajnie irytujących, o tyle ten o którym Ty piszesz, jest już mocno niepokojący. Ryzykować życiem dziecka, żeby mieć tydzień spokoju? To powinno podchodzić pod jakiś paragraf.
Pracuję w biurze obsługi klienta jednej z sieci komórkowych i hitem była dla mnie mamuśka, która zadzwoniła z płaczem, „bo jej 9-letnia córka na koloniach zgubiła nowego iPhona i teraz nie wiedzą co zrobić, bo na nowego ich nie stać, a abonament trzeba płacić”.
Ja właśnie widziałem ośmiolatkę za tabletem za okrągłe 2000zł. I takie dzieci później podnoszą lament, że nie mogą (bo wychowawcy zabraniają) zabrać swoich zabawek na plażę.
Tylko jak w takiej sytuacji winić dziecko? Przecież ono sobie samo wody z mózgu z nie zrobiło…
1.”Zwykle są to kwoty rzędu 5zł na dzień.” – obawiam się, że to nie starczy. Jedna gałka lodów kosztuje 2zł. A picie? A wafelek? A pocztówka? A pierdółka przy plaży? Dniówka to minimum 10. Jak się zliczy tydzień, to się robi koło stówy i tak to mniej więcej kosztuje. Ceny w kioskach z duperelami są koszmarne 🙁
2. A ja głupia dźwigałam 20kg walizkę do autokaru i z autokaru, mając 10 lat i nikt mi nie pomagał. Delikatne teraz te dzieciaki 😉
3.Prosta odpowiedź – żeby się nie nudzić. Ja na kolonie woziłam (jak już miałam) walkmana. inaczej pożyczałam go od koleżanek (kasety miałam własne).Jakbym miala tablet, woziłabym tablet.
4.Słodycze to był smak wakacji. Wszyscy je jedli, tylko niektórzy w tajemnicy przed rodzicami 😉
5.Fakt, jedna wizyta podczas kolonii to max. A najlepiej wcale.
6.Jest taki typ rodziców, który czasem mnie zastanawia. To znaczy takich wiedzących lepiej od opiekunów, jak należy się nim zajmować. Taki typ wygłasza tyrady, że jego dziecko musi mieć tu i tu sweterek, tu i tu kapelusik, że tu ma brać witaminy, a tu tran i podaje długą listę spisaną w zeszycie. Jeszcze nie spotkałam się z sytuacją, kiedy opiekunka czytała cokolwiek z listy po odjeździe autokaru 😉
1. 5zł – miałem na myśli w kontekście 6-8 latków. One naprawdę więcej nie potrzebują.
2. Podobnie jak wyżej. 7 latek, który waży 25kg, może mieć problem nosić 20kilową torbę 🙂 10 latek z wagą 40kg już niekoniecznie 🙂
3. Walkman i tablet to dwie różne rzeczy. Niestety dzieci z tabletami, nie mają ochoty robić nic poza siedzeniem na tabletach. Szczególnie te młodsze.
4. A niech sobie jedzą. Proszę bardzo. Ale obiad i kolacja też mają być zjedzone i kiedyś nie było z tym problemów. Teraz jest wymówka na „niejadka”.
6. Są problemy i „problemy”. Poważne alergie zawsze są brane pod uwagę, ale zdecydowanie się zgadzam, że „Bo Jasiu musi mieć czapeczkę, jak temperatura spadnie poniżej 25 stopni” pełni wyłącznie rolę humorystyczną. Tym bardziej, jeśli dotyczy dziesięciolatka 🙂
1. Idź na rynek w nadmorskim kurorcie i kup coś za 5zł, a potem pogadamy. Przecież zwykła cola kosztuje 4,5 (półlitrówka mineralki 2 z hakiem, a na plaży potrzeba picia więcej, nikt dzieciom picia na wyjazdach nie sponsoruje poza małym bidonem na starcie). I nikt nie pójdzie z jednym dzieckiem z grupy do Biedry w sąsiedniej wsi. Dzieciak będzie musiał kupować to, co jest po drodze z noclegu, a tam ceny są z choinki. Chyba że mówimy o autokarówce, gdzie dzieci w zasadzie większość dnia spędzają siedząc na tyłku.
2.W moim matrixie tornister ważył 10kg, także ten. A ważyłam grubo poniżej 3 centyla. I tak, miałam na myśli dzieci 7-9. Mając 9 lat weszłam zimą z ciężkimi nartami (to nie to co teraz)po stoku w Ustrzykach Górnych do schroniska Pod Muflonem. Będzie kilkadziesiąt ładnych metrów w górę, w śniegu po kolana. Jak cała reszta dzieciaków z zimowiska. Tylko siedmiolatki nie musiały dźwigać, ale ośmiolatki bez problemu (mówię o nartach, bo samochód przewiózł nasze bagaże, autokar nie mógł podjechac, bo oblodzona droga). Tachanie walizy to przy tym drobiazg, acz jasne, że warto bagaż dziecka odchudzać. Tylko że akurat miśki ważą najmniej. Najwięcej ważą książki, buty, spodnie i bateria od laptoka 😉
3.Walkman z tabletem ma bardzo dużo wspólnego. Nie masz – nie istniejesz w grupie/jesteś niżej w hierarchii. Nie masz pojęcia ile rzeczy w tym wieku trzeba mieć, żeby reszta chciała się z Tobą w ogóle kolegować. I to niestety z roku na rok się pogarsza. W połowie lat 80 walkmana miało tylko kilka dzieci w grupie. Byli dzięki temu półbogami. Potem mieli już wszyscy, bo jak nie mieli, to ich „nie było”.
4. Gadasz jak stary zgred. Obiad się chowa do kieszeni i wynosi psu. Zwłaszcza, że najczęściej jest to stara mortadela i czerstwa buła. Żywienie kolonijne zawsze było straszne, ale teraz to już kosmos (poguglaj sobie wyczyny firm cateringowych w przedszkolach, a przeca kolonie obsługuje ta sama branża)
6. No właśnie. Najzabawniejsi są rodzice typu: I niech pani nie pozwala mu/jej „tu wstaw jakąkolwiek frazę”. 😉
BTW ja chyba będę typem ostrzegającym: „To dziecko to jest wcielenie zła, lepiej niech ma na nią pani oko, bo inaczej skończy się na pogotowiu albo kilkugodzinnych poszukiwaniach z policją.” A potem przez telefon: „A nie mówiłam?” 😉
No i zakładam z góry, że ile bym kasy dziecku nie dała na wyjazd, wszystko będzie zmarnowane. To jest taki etap finansowy, który każdy musi przejść, zanim zmądrzeje. Ja przechodziłam go dopiero na studiach, bo kasy na koloniach miałam zdecydowanie za mało. Więc np. po kryjomu koleżankom podjadałam cukierki i czekoladę. Albo pożyczałam kasę i potem mama musiała oddawać. Jestem ciekawa, jak będzie ze słodyczami, bo póki co dziecię przejawia nawet coś w rodzaju niechęci do słodkiego, zwłaszcza jak dostanie od życzliwej cioci lub babci. U nas słodycze leżą na wierzchu, może zjeść ile chce. A dzieć wbija do lodówki po ogórka. No ale ona jeszcze mała jest, przedszkole ją zepsuje na pewno, prędzej czy później.
Punkt trzeci mnie po prostu zbił z tropu.. „Za moich czasów” też były walkmany (potem odtwarzacze CD) i nigdy przenigdy nie spotkałam się z jakimkolwiek odrzuceniem w związku z nieposiadaniem ich, nawet potem jak miałam to nikt nie zwrócił na to uwagi (a ja właściwie nie miałam czasu z tego korzystać). Możliwe że tym się różnią obozy harcerskie od kolonii – na obozy jeżdżą dzieci bardziej ogarnięte, lubiące od małego kontakt z innymi i wspólne zabawy, a nie siedzenie w pokojach i zamulanie z jakąkolwiek elektroniką. I nie są to moje domysły, bo znajomi równolegle jeździli właśnie na kolonie (szczególnie te współfinansowane przez zakłady pracy) i wynudzali się strasznie, jak nie na plaży to przesiadywali w pokojach i robili głupoty, podczas gdy ja miałam zajęcia na cały dzień. I to wszystko za połowę kolonijnej ceny, bo spaliśmy w namiotach, jedliśmy co było na mesie (też jestem niejadkiem, ale szybko mi przeszło jak poczułam co to głód) i nie mieliśmy nawet dostępu do żadnych sklepików. A półbogiem (wiem, że żartobliwe 😉 ) był ten kto wymyślił najzabawniejszy wiersz podczas konkursu przy ognisku 🙂
U mnie to się zaczęło zanim pojawiły się walkmany. Ot mieszanina „biednych” i „bogatych” na osiedlu, w klasie i na koloniach. Szpanowało się na zabawki z Pewexu, ciuchy z paczek od rodziny na zachodzie, pierwszymi komputerami i zegarkiem elektronicznym na komunię.
Ja byłam odpornym niejadkiem, potrafiłam bez jedzenia wytrzymać kilka dni. Mama błagała mnie, żebym zjadła choć jabłko, a ja nie chciałam, bo miewałam momenty gdy akceptowałam tylko malinówki albo tylko mekintosze. Albo np. nie tknęłam ziemniaka, który dotknął do surówki, albo nie tknęłam surówki, która dotknęła do mięsa i tak dalej. W końcu jadłam wszystko w oddzielnych miseczkach. Na koloniach po zjedzeniu na siłę z przymusu czegoś, co mi nie smakowało – wymiotowałam po pięciu minutach od zjedzenia. Samo mi się cofało.
Harcerze to inna bajka, oni mieli świetnych wychowawców, którzy takie pomysły tłumili w zarodku, no wiesz, wywalanie kogoś z grupy, bo nie jest dość „trendy”. Ale z kolei tłumiono tam indywidualność, trzeba było być posłusznym i karnym, no i grupa była ważniejsza niż człowiek. Po paru próbnych zbiórkach uciekłam gdzie pieprz rośnie.
Z niejadztwem bardzo dobrze Cię rozumiem, też miałam swoje odchyły (zwłaszcza z filetami rybnymi :D) i w gruncie rzeczy na takim obozie nie ma mowy o indywidualnych zachciankach podopiecznych.. co jest zrozumiałe i dla niektórych rzeczywiście nie do przejścia – to fakt. Ja harcerką nie byłam, korzystałam tylko z oferty obozowej, ale rozumiem o co chodzi. Pewnie na dłuższą metę też by mnie to męczyło, ale posłuszeństwo to wspaniała sprawa gdy do ogarnięcia jest dużo dzieciaków naraz. Karne przysiady, pompki, czasem okrążanie biegiem idącej kolumny, ogromny nacisk na porządek – bez tego wszystkiego byśmy zdziczeli w tym lesie :)). Wyszło na to, że każdy wiedział gdzie są granice, kary wcale nie sypały się jak z rękawa, a wolności było mnóstwo i to takiej, do której od tego czasu tęsknię – sen przy ognisku pod gwiazdami, na żaglówce, w szopie, podchody w lesie, mnóstwo zabaw wodnych na czym tylko chcieliśmy (obozy były żeglarskie). Eh 🙂
Na moich koloniach wprowadzano element rywalizacji. Przyznawanie punktacji za najlepiej sprzątnięty pokój, minusy i „piloty”, podchody w nocy i inne takie wspominam bardzo dobrze. Ciekawa jestem, ilu rodziców pozwoliłaby dzieciom na takie eskapady. Teraz chyba nikt nie puści dzieci w wieku 7-12 bez opieki po mieście, bo „czas wolny”. Mieliśmy dwie godziny każdego dnia i czasem mogliśmy polatać sobie po całym miasteczku (Darłowo na przykład). Tylko mieliśmy chodzić w grupkach i się nie rozdzielać.
Ja popełniłam jeden grzech…wysłałam o jednego sms-a wieczorem za dużo do Syna i odpisał abym przestała bo robię mu..obciach :-)). Przestałam i umówiliśmy się, że będzie do Nas pierwszy dzwonił w wolnej chwili..
Na 2 tygodnie dostał 200zł i faktycznie najdroższe były…pamiątki.
Ale takie czasy, że chłopaki mieli „psp” ale tylko po kolacji. w ciągu dnia nie było ani czasu, ani miejsca. Obóz w górach i codziennie „coś”.
I za rok znów chce jechac :)) najlepsza rekomendacja 🙂
No właśnie wyznaczone godziny na psp czy tablet są ok. Wieczorkiem godzinka czy dwie, to frajda jak mało co dla takiego 10 latka 🙂
Co do smsa, to nie przejmuj się – my kiedyś zadzwoniliśmy jeden raz do córki bezpośrednio, zamiast do nauczycielki i usłyszeliśmy taki lament, że od tego czasu wiemy lepiej 🙂
Tak, trochę na przestrzeni lat się zmieniło. Sam nigdy nie jeździłem na kolonie. Ale pamiętam jak posyłani byli koledzy. Wyglądało to tak: parę ciuszków w torbę i na dwa tygodnie rodzice zapominali o pociechach. Czasami ktoś raz w niedzielę po południu pojechał odwiedzić, pod warunkiem, że było blisko. Dzieciakom nic więcej nie było potrzebne prócz kolegów, jeziora bądź rzeki i trzech posiłków dziennie. Mieli organizowane zabawy lub sami je wymyślali. Zapytajcie dziś dzieciaki czy umieją grać w podchody lub czy skleili jakiś plasticzany model? Sprawa się rypnie. Dziś tylko komputer, smartfon, tv i facebook. Kiedyś w czasie wakacji na dworze było pełno biegających dzieciaków, dziś jest pusto. Ale za to czuć jak łącze internetowe siada. Straszne. Nie mam jeszcze problemy z wysyłaniem dziecka na kolonie, ale zmusiłeś mnie do zastanowienia się nad tym, jak ja to przeżyję. Nie wiem czy melisa wystarczy. Pozdrawiam
Przypomniałeś mi jak kiedyś znajoma kupiła siedmioletniemu synowi model samochodu do składania. A młody tylko spojrzał na nową zabawkę i spytał:
– A nie było całych?
🙂
Właśnie wróciłem z obozu, a byłem na nim jako opiekun i trochę widziałem tych grzechów kolonijnych.
Dodałbym chociażby:
– błędne wpisywanie lub nie informowanie o rzeczach ważnych dotyczących dziecka. Np. Dziewczynę ugryzła pszczoła (czy jakieś inne cholerstwo), sam jechałem z nią do szpitala, bo spuchła, ale w karcie informacji o uczuleniu nie ma. Jest informacja, że jest uczulona na trawy, bo przecież to prawie to samo…
– Nadgorliwość, ale nie chodzi o przyjeżdżanie, tylko o branie wszystkiego co mówi dziecko i wyolbrzymianie tego do monstrualnych rozmiarów. Przykład: Rok temu byłem na obozie i tam postawiliśmy na surwiwal + pionierkę, czyli warunki nie były najłatwiejsze. Początek był taki, że uczestnicy przyjechali pociągiem do miasta oddalonego o ok. 10km od obozowiska i musieli dojść na miejsce (plecami im wzięliśmy). Potem musieli rozbić część namiotów i zbudować sobie łóżka. Wygląda przerażająco, ale to obóz harcerski i wszystko było podane wcześniej, dlatego większość dzieciaków dała sobie radę. Tylko w jednym wypadku dziewczyna zaczęła wyolbrzymiać mamie, że to jest obóz pracy i nikt jej nie chce pomóc, a to takie ciężkie itp, przez co ja miałem telefon od rozhisteryzowanej mamy, która chciała ją od razu zabierać. Żeby nie było, że to prawda na drugi dzień dziewczyna nie miała już żadnych problemów, ponieważ poprzedniego dnia miała po prostu zły dzień, przez co przesadziła i lekko przekręciła prawdę 😛
Byłem wychowawcą na kilku obozach harcerskich, również takich z trudną młodzieżą i trochę tych rzeczy pewnie by się jeszcze znalazło 😛 Na szczęście jeżdżę głównie na obozy harcerskie i znam dzieciaki, z którymi tam będę więc wiem czego mogę się po nich spodziewać 😉
Ja tam bym na taki survivalowy obóz pojechał 🙂
Polecam 😉 Chociaż ja wtedy odpowiadałem za transport i zamiast się bawić to całe dnie jeździłem i załatwiałem milion spraw 😛
Właśnie, przy tych wszystkich koloniach organizowanych przez biura podróży itp., obozy harcerskie wydają się bajką. Jest zakaz zabierania sprzętu elektronicznego (także telefonów), zresztą gdzie to ładować w namiocie ?.
Jak rodzic ma potrzebę kontaktu z dzieckiem to pisze do wychowawcy, a ten udostępnia telefon. Zwykle na tzw. ciszy poobiedniej (to dobra pora, w przeciwieństwie do godziny przed spaniem; po ciszy poobiedniej są zajęcia i nie ma czasu na rozmyślania czy się tęskni za rodzicami czy nie). Właśnie wróciłam z takiego obozu, też dziadki budowały łóżka, wieszaki, półki, nawet stół i ławki do świetlicy w jednym z namiotów. Pionierka trwała tydzień, pozostałe dwa tygodnie to już tzw. program, czyli normalne zajęcia, wycieczki, wyjścia na plażę itp. Wiek uczestników 11-18 lat, wszyscy traktowani równo, każdy miał swoją wartę w nocy i w dzień, każdy mył po sobie menażkę, każdy zastęp miał swój dzień „służby”, kiedy zbierał śmieci na bazie, wywoził zlewki z kuchni, sprzątał prysznice, uzupełniał papier w tojkach itp.
A jak ma sobie radzić mama, której syn prawie wcale nie dzwoni z obozu albo nie odbiera lub odpisuje półsłówkami gdyż nie ma czasu i potrzeby na ten kontakt? Moje rezolutne JA wie, że to wynika z faktu, że dziecko bawi się przednio i korzysta w pełni…A moje matczyne serce ściśnięte żalem, że moj mały chłopczyk już nie taki mały i już mamy tak nie potrzebuje…[ma 10 lat]…
Myślę, że w pewnym momencie trzeba się z tym niestety pogodzić i jednak zacznie się etap, w którym dziecko będzie się powoli coraz bardziej angażowało w świat poza domem. Normalna kolej rzeczy, chociaż nie tak łatwa jak mogłoby się wydawać 🙂
Moja nie korzysta z telefonu 🙂 nie ma parcia całe szczęście, ale otacza się też w gronie gdzie dzieci również nie mają komórek. Jak jechała na wakacje to dałam jej swojego starego samsunga i kupiłam jej kartę z MV. Dzwoniła do mnie na mesengerze jak była na plaży i wysyłała zdjęcia. Miałam ją pod „kontrolą” jakkolwiek źle to brzmi. ALe dzieci teraz tak szybko dorastają i wpadają im takie głupstwa do głowy, że strach myśleć…
Największą głupotą jest zezwalanie przez organizatora (nawet 100%-odpłatnie) na zabieranie własnych dzieci przez wychowawców/ opiekunów kolonijnych, co rozbudza tęsknotę u innych dzieci. Bzdurą jest wmawianie, że traktują swoje dzieci jak pozostałe…bo ich własne dzieci, co chwila z czymś do nich przychodzą.