Czterech jeźdźców rodzicielskiej apokalipsy
czyli jak przekonać dziecko do współpracy.
Jak przekonać dziecko do współpracy?
Zdarzyło wam się kiedyś spieszyć do pracy, podczas gdy wasze dziecko akurat się bawi w najlepsze i ani myśli pójść do przedszkola? Albo prosi was w sklepie o ciastko, cukierka lub nową zabawkę, a wy (z takiego czy innego powodu), nie możecie spełnić jego prośby? A może zdarzyło się wam, że wasze dziecko uparło się na odwiedziny któregoś kolegi, ale wy nie macie na to ani czasu, ani ochoty (tak, rodzicom też wolno czasem nie mieć na coś ochoty)? Możliwe, że mieliście też jedną z miliona innych sytuacji, w których wasze dziecko chciało coś, czego otrzymać nie mogło. Bo takich sytuacji są miliony. Potwierdzam. Jak sobie z nimi radzić? Szczególnie, że niespełnienie prośby naszego dziecka, skutkuje przeciągłym i głośnym szlochem, jak gdyby cały świat mu się na głowę zwalił.
Wielu rodziców w takich sytuacjach, korzysta z „pomocy”, tytułowych jeźdźców. Czterech ich jest.
Przekupstwo
„To może batonik? A może chciałbyś obejrzeć bajkę?”. Nie możemy dziecku zapewnić tego czego ono chce, ale nie chcąc, żeby płakało, oferujemy mu coś innego w zamian. Przekupstwo jest jedną z najczęściej stosowanych metod, bo wielu ludzi wychodzi z założenia, że to jest sytuacja win-win. Każdy wygrywa. W końcu my jesteśmy zadowoleni i dziecko również. Niestety, jest to bardzo niebezpieczny sposób, bo przyzwyczaja dziecko do tego, że płaczem może od nas coś wymusić. Może nie nową zabawkę, a „tylko” bajkę – ale zawsze coś.
Zrzędzenie
Narzekający rodzice, to jest chyba jeden z najgorszych typów. Takie wiecznie gderające twarze, których przestaje się słuchać już po paru sekundach, bo i tak już wiemy co powiedzą. „To nie powód do płaczu”, „nie widzisz, że ja też mam problemy?”, „uspokój się już, bo zaczyna to być nudne”. Oni biorą dziecko na litość (ja mam większe problemy niż Ty, więc to ja powinienem dramatyzować) albo na zanudzenie, poprzez ciągłe powtarzanie tych samych rzeczy. Aż mi się w żołądku coś przewraca, jak wyobrażam sobie te monotonne, wiecznie cierpiące głosy. Bleh.
Karanie
„Czego wyjesz?! Nie rozumiesz, że kolega nie może przyjechać?! Marsz do swojego pokoju! I siedź tam, dopóki nie zastanowisz się nad swoim zachowaniem!” Jak bardzo absurdalnie ta wypowiedź nie brzmi, niestety jest codziennością wielu dzieci. One nie są karane za to, co robią źle, ale za to, że okazują uczucia. Za to, że jest im przykro. Najgorsze w tym modelu jest to, że one później nie potrafią okazywać uczuć. One uczą się, że uczucia są złe. Że mogą być wystarczającym powodem, aby narazić się rodzicowi. I zamykają je bardzo głęboko w sobie.
Zastraszanie
„Jak nie przestaniesz płakać, to się wścieknę. A naprawdę nie chcesz, żebym się wściekł.” – to ostatni już jeździec, niosący zresztą podobne konsekwencje, jak poprzedni. Zastraszanie dzieci, aby nie odczuwały emocji. Aby zablokowały swoje emocje. To jest jedna z tych metod, która niestety działa. I dzieci się blokują. Nieraz na całe życie. Bo rodzic nie czuje się komfortowo z dziecięcym płaczem. Bo rodzic nie wie co ma zrobić w obliczu dziecięcego płaczu. Żeby więc nie musieć czuć się niekomfortowo – zmusza dziecko do zaprzestania „wycia”. I jest spokój.
Niestety kosztem dziecka.
Straty w dzieciach
Wszystkie powyższe metody, niosą niestety straty w dzieciach. Dzieci zamknięte w sobie, dzieci rozwydrzone, dzieci rozpieszczone, dzieci bez autorytetów – to wszystko zapewniają nam owi czterej jeźdźcy. Dzięki nim tracimy nasz rodzicielski autorytet. Bo co się stanie, jeśli dziecko dalej nie słucha? Dalej płacze? Dalej się wścieka? Proste – zwiększyć dawkę naszej metody. Więcej przekupstwa, więcej zrzędzenia, więcej karania lub więcej zastraszania. Bo kiedy powiedziało się A, trzeba powiedzieć B.
Czy jednak taki jest nasz cel? Aby każdego dnia „negocjować” z dzieckiem i zobaczyć ile tym razem od nas wyszarpie? Zamiast rozwiązywać dziecięce problemy, tworzymy kolejne. I kolejne. I kolejne.
Co zatem można zrobić?
Ulec? Poświęcić się dla dziecka i stanąć na głowie, żeby spełnić jego zachcianki? W życiu! To by było równie złe, jak korzystanie z tych czterech powyższych metod. To nauczyłoby dziecko, że wystarczy krzyknąć czy zapłakać i jego zachcianki są spełniane. Tymczasem musimy mieć swoje zasady i swoje granice. Mamy prawo być zmęczeni, mamy prawo czuć się źle i mamy prawo do odpoczynku. Dlatego jedyne co możemy zrobić (i jedyne co powinniśmy zrobić), to po prostu zaakceptowanie uczuć naszego dziecka. Powiedzieć mu stanowcze nie, ale wytłumaczyć dlaczego. A gdy zobaczymy jego smutną minę, to po prostu go przytulmy. Dla nas nie kupienie nowej książeczki, może nie być niczym wielkim, ale dla naszego dziecka, może być najważniejszą rzeczą w jego życiu. I ma pełne prawo być smutne. Dajmy mu więc to prawo. Powiedzmy, że nam też jest przykro, kiedy widzimy go takiego smutnego. Przytulmy, pogłaszczmy, pokażmy, że nam zależy. Pokażmy mu, że pomimo naszych zasad, nasza miłość się nie zmienia. I że zawsze będziemy je kochać.
Zainspirowałem się tą wzmianką o czterech jeźdźcach apokalipsy.
Prawa do zdjęcia należą do Waiting for the world.
Jeszcze jeden sposób, ale działa tylko na małe dzieci i polega na odwróceniu jego uwagi od aktualnego problemu. Śmieszna mina, dziwny dźwięk i już dziecko zapomina o stracie i cieszy się z nowych efektów specjalnych :) Niestety im starsze dziecko, tym słabiej działa.
Przy moim starszym synku doszłam do takich samych wniosków. Nigdy nie rozumiałam tekstów typu „bo pan cię zabierze!” albo „nie rycz, przecież nic się nie stało.” Nawet odwracać uwagi nie potrzebowałam. Moje dziecko doskonale reagowało na tłumaczenia i ewentualnie – delikatne pocieszenie. Natomiast młodszy (który ma obecnie dopiero 13 miesięcy) na 100% nie da się wychować w ten sposób. Na niego nie działają żadne metody (to znaczy kar cielesnych nie próbowałam, na straszenie jest za mały), żadne rozmowy, żadne współczucie, żadne zostawianie go samemu sobie (byłam już zdesperowana), żadne odwracanie uwagi. No nic. Jest tak pewny jeśli czegoś chce, że… Czytaj więcej »
To jest to, co przeżywa każdy rodzic przy drugim dziecku. Jedno wielkie zdziwienie – jak to jest, że dzieci mogą się tak różnić?! :) Marysia Górecka ostatnio o tym pisała :)
A ja właśnie piszę tekst, który może Ci pomoże z drugim potomkiem :)
Ciekawe. Bo w tej chwili mam wrażenie, że jedyną opcją jest ciemna komórka pod schodami. Nie wiem tylko jeszcze czy dla niego, czy dla mnie:)
Jeszcze Harrego Pottera wychowacie ;)
Nie ma opcji. Na sowę nigdy się nie zgodzę:)
Zawsze może być ropucha :)
Ma mamę. Jedna ropucha w domu wystarczy:)
Właśnie przechodzę podobne problemy z moim starszym synem. Codzienne wyjścia do przedszkola stają się powoli utrapieniem. Zależy mi na tym, aby jak najszybciej wyjść do pracy i potem z niej wrócić, a dla dziecka czas nie istnieje. Nie śpieszy się z wstawaniem, ubieraniem czy jedzeniem śniadania. Ostatnim razem wprowadziliśmy nawet tablicę z nagrodami za poszczególne czynności i widzę, że to zaczęło przynosić symboliczne efekty. Z drugiej strony kłóci się to z zasadą by nie nagradzać dziecka za czynności, które należą do jego „obowiązków”.
U nas też jest z tym problem. I najczęściej pomaga skupienie się wyłącznie na tym jednym dziecku, z którym jest problem (podczas gdy drugie z nas ogarnia pozostałą dwójkę) i nakierowywanie go na konkretne czynności. Czyli ustalamy, że jeszcze zbuduje dwa klocki i później się ubierze. Takie niewielkie odkładanie w czasie „nieuchronnego” pomaga się dziecku z tym pogodzić.
Trafiłeś w punkt kolejny raz. Mnie tego nauczyła żona, która jako pierwsza zaczęła podchodzić do problemów córki ze zrozumieniem na zasadzie „rozumiem, że jest ci przykro lub jesteś zła i ja też bym tak nie chciała się czuć, ale…” i o dziwo rzeczywiście to zadziałało. Fakt, takie rozmowy trwają dłużej, czasem trzeba po prostu posiedzieć i dać się dziecku wypłakać, ale dla niej (córki) to bardzo ważne, daje jej poczucie, że ktoś liczy się z jej zdaniem i uczuciami. Ja do tego dochodzę pomału, ale to dobra droga, najlepsza jaką teraz znam.
Obecnie większość ludzi musi się tego nauczyć, bo to nie było naturalne parędziesiąt lat temu. Jedni od partnerów, inni z książek, ale ta wiedza się szerzy. Dodatkowym plusem ze stosowania tych metod wobec naszych dzieci jest to, że nasze dzieci się tych metod nie będą musiały uczyć. Im one przyjdą naturalnie.
Historia, która mi się niedawno przytrafiła, nie ma wielkiego związku z tematem, ale świetnie pokazuje, jak dzieci adaptują sposób mowy rodziców. Od może trzech miesięcy staram się za wszelką cenę unikać obwinia i wyczieczek personalnych. Zamiast tego nazywam zachowania, które mi się nie podobają. Czyli zamiast „Jesteś niegrzeczna” mówię „To zachowanie jest niegrzeczne”. I teraz historia właściwa. Niedawno, podczas kąpieli córka trochę zbyt mocno przytuliła syna. Młody zaczął kaszleć, to zareagowałem podniesionym głosem (ja bym tego jeszcze nie nazwał krzykiem). Na co ona do mnie: „Nie lubię, kiedy ktoś się do mnie w ten sposób zwraca.” Normalnie kopara mi opadła… Czytaj więcej »
Ale to jest właśnie dobry kierunek, bo dziecko zaczyna ci komunikować co lubi, a co nie. Ja sobie to cenię u dzieci.
Jasne, ja też uważam, że to dobry kierunek. Co więcej, dzięki temu ona będzie się tak zwracać do swoich dzieci z definicji. :)
Chciałem się odnieść do tego, że my się musimy tego uczyć, a nasze dzieci mają szansę wynieść to z domu.
No tak, z pierwszymi dwoma jeźdźcami czasem się spotykałam ;) Ale masz rację, twarde powiedzenie nie z racjonalną argumentacją działa cuda. Tylko czasem potem trzeba przetrwać kilkunastosekundowe wycie jako element wyrażenia niezgody dziecka. I ja nie wiem, czy ja mam jakieś dzikie dziecko, ale na nie głaskanie i przytulanie w furii: „bo ja chcę to czy tamto” kompletnie nie działa a jeszcze pogarsza sytuację, Dochodzi do tego, że sama tedy biegnie do swojego pokoju mówiąc „mama, nie przychodź”. Prawie trzylatka.
Bo to nie w furii trzeba przytulać, tylko jak się furia kończy :) W następnym tekście to dokładniej opisałem :)
Nie doczytałam znaczy? ;) Edit; doczytałam :) To już wiem, gdzie błąd robię. Merci :)
Per favore ;)
Bardzo mądrze napisane. Moim zapamiętanym z dzieciństwa najgorszym jeźdźcem jest zrzędzenie. To takie zawody „komu jest gorzej na świecie” i nigdy niczego nie rozwiązały. Fuj. A rodzice z tym się trzymają uparcie przez kilkanaście lat czasem… Jeśli natomiast chodzi o „przekupstwo”, to warto pamiętać że wszystko zależy od sytuacji. W tej wymienionej „nie mam siły iść z tobą do kolegi” dobrze jest zaproponować inną przyjemność, choćby nawet i tę oklepaną bajkę. Różnica między dobrym a złym zastosowaniem przekupstwa jest prosta: gdy ulegamy krzykowi czy łzom dziecka i chcemy je tylko zatrzymać, robimy źle. Gdy widzimy smutek malca bo nie może… Czytaj więcej »
Znaczy ten drugi wariant to już moim zdaniem po prostu nie jest przekupstwo. Przekupstwo jest wtedy, gdy zaczynamy z dzieckiem negocjować. A kiedy po prostu staramy się poprawić dziecku samopoczucie, bo widzimy, że mu przykro, to już się nazywa miłość :)
Bardzo fajny artykuł! Odnośnie kary, to nie jest ona niczym złym, o ile odpowiednio dobrana do przewinienia. Sytuacja: „rozsypane chrupki” Zła kara: „Co Ty narobiłaś! Marsz do swojego pokoju! Ja Ci dam jeść przez telewizorem…” Dobra kara: „Weź szufelkę i zmiotkę i posprzątaj teraz to, co rozsypałaś”
krystian z jakprowadziclepszezycie.pl