Czy dysleksja to prawdziwe zaburzenie?
Czy tylko kolejny sposób w jaki nasze dzieci mogą sobie „ułatwić” życie?
Pani Polonistka
Wszystko zaczęło się liceum, gdy spotkałem na swojej drodze jednego z najlepszych, najbardziej solidnych, sprawiedliwych i wymagających nauczycieli w moim życiu. Panią Polonistkę. Do dzisiaj pamiętam, jak w klasie maturalnej, musiałem zdać sześć epok w dwa tygodnie, żeby mieć tróję z polskiego. A z pozostałych przedmiotów miałem średnią 4,8, więc całkiem głupi nie byłem. I ona właśnie po raz pierwszy, pokazała mi oraz moim kolegom i koleżankom, czym jest dysleksja. Pokazała nam też różnice między dysleksją, dysgrafią i dysortografią. Uświadomiła nam wtedy, że są to zaburzenia, które potrafią bardzo utrudnić życie. Uczniowie z dysleksją przestali być obiektem podziwu, jak było do tej pory. Przestali być tymi, którzy mieli szczęście. Dopiero wtedy zrozumiałem, że to co mi przychodzi stosunkowo łatwo, dla dyslektyka może wiązać się z ciężką pracą i wieloma godzinami poświęconymi na dodatkową naukę. Godzinami, które ja mogłem poświęcić na zabawę. Zazdrość? Nie wydaje mi się.
Na szczęście Pani Polonistka nauczyła nas też, żebyśmy nie podchodzili do tematu dysleksji bezkrytycznie. Że to prawda, że dyslektycy mają ciężej od innych, ale to też nie znaczy, że wszystkich mamy traktować ulgowo. Że są tacy, którzy ze swoją dysleksją nic nie robią i nie interesują się nią. Dlaczego więc inni ludzie mieliby się nią przejmować?
Immunitet dysleksyjny
Czy zdarzyło wam się kiedykolwiek przeczytać, podczas rozmowy z kimś: „robię błędy, bo jestem dyslektykiem”? Po tym jak ktoś nawalił tyle byków, że wasze oczy niemal zaczęły łzawić? I powiedział to takim tonem, jak gdyby chciał dodać „No i co mi zrobisz, co!?”. Ja się z tym spotkałem niezliczoną ilość razy. W zasadzie, gdybym dostawał jeden grosz, za każdym razem, gdy ktoś wypowiadał to zdanie, to dzisiaj mógłbym sobie kupić co najmniej soczek w kartonie. A najgorsze jest to, że nasz rozmówca pisze te słowa, bo wie, że popełnia błędy. Jest tego w pełni świadom. I mimo to, nic z tym nie robi. Nawet nie stara się tego ukryć. On wręcz uważa, że jego zaburzenie upoważnia go do robienia błędów. Że ma jakiś immunitet i że z tego powodu inni mają się do niego dostosować.
Powód do dumy?
Nie wiem jak wam, ale mi osobiście byłoby głupio i wstyd, gdybym komukolwiek coś takiego napisał. Sam mam niewielką wadę wymowy, ale nie chodzę i nie mówię każdemu „mam wadę wymowy i jak mnie nie rozumiesz, to jest to Twój problem!”. Nie. Pracuję nad tym. Nie jest łatwo, bo to jest jednak nawyk, ale się nie poddaję. Dyslektyk ma w mojej opinii jeszcze łatwiej, bo w dzisiejszych czasach niemal wszędzie da się znaleźć autokorekty, które podkreślają błędy. Może nie poprawi ona wszystkich, ale przynajmniej wyeliminuje te oczywiste. Wystarczy tylko chcieć.
Stereotypy
Najgorsze w tych typach z pod szyldu „robię błędy, bo jestem dyslektykiem”, jest to, że oni robią złą opinię prawdziwym dyslektykom. Tym, którzy naprawdę nad sobą pracują. Tym, którzy od czasów podstawówki do dnia dzisiejszego, spędzili niezliczoną ilość godzin ucząc się rzeczy, które i tak są dla nich niezwykle trudne. Tym, którzy walczą, mimo iż czasem nawet przez tygodnie nie widać żadnych efektów. Ludziom, którzy chcą być jak wszyscy inni i którzy nie chwalą się każdemu, że mają takie lub inne zaburzenie. Ludziom, których ja wyjątkowo szanuje, bo wiem ile wysiłku kosztuje praca nad sobą. Zwłaszcza jeśli pracujemy nad czymś, co innym ludziom przychodzi bez żadnego wysiłku.
Czy możemy im jakoś pomóc?
Z praktycznych rzeczy, warto wiedzieć, że prawdziwa dysleksja może być stwierdzona dopiero po kilku miesiącach (!) intensywnych ćwiczeń korekcyjno-kompensacyjnych, które wykluczają diagnozowanie dysleksji, u kogoś, kogo problemy z czytaniem i pisaniem wynikają z zaniedbań w dotychczasowej edukacji. Dlatego jeżeli widzimy lub słyszymy o przypadkach, gdy dysleksja jest diagnozowana po jednej lub dwóch wizytach w poradni – zareagujmy. Nie pozwólmy sztucznie ograniczać dzieci, wmawiając im, że mają jakieś zaburzenia. To tylko pozornie ułatwi im życie.
Warto również wiedzieć, że nauczyciele mają obowiązek zapewnić uczniom z dysleksją, dodatkowe zajęcia wyrównujące. Mają również obowiązek (!) traktować ucznia, który z takich zajęć nie korzysta, dokładnie tak samo, jak traktuje każdego innego ucznia. W końcu jeśli danej osobie nie przeszkadza jego dysleksja i nie uważa, że powinien nad nią pracować, to dlaczego ktokolwiek inny miałby się nią przejmować?
Czy jest coś jeszcze?
Moim zdaniem, powinniśmy przede wszystkim stale pamiętać o tym, że posiadanie dysleksji nie jest wygraną na loterii. Nie jest czymś, czego można zazdrościć. Wręcz przeciwnie. Jest raczej kulą u nogi, która zmusza nas do powtarzania tego samego po kilkadziesiąt razy, tylko po to, żeby rano obudzić się i zauważyć kompletny brak rezultatów. Musimy też pamiętać, że nie możemy wpakować wszystkich dyslektyków do jednego worka, tylko dlatego, że poznaliśmy paru ludzi, którzy są leniwi i nauczyli się wykorzystywać system. To, że oni są najgłośniejsi i najbardziej zauważalni, nie znaczy, że stanowią większość. Większość dyslektyków jest mądra. Większość nie rzuca się w oczy. I dlatego też ich nie zauważamy. Ale to nie znaczy, że oni nie istnieją. Oni istnieją i mają się całkiem dobrze. O ile nie muszą co chwilę słychać o tym, jak to wszyscy dyslektycy są zwykłymi oszustami, którym nigdy nie chciało się nauczyć podstaw ortografii. I pamiętajcie też, że używanie słowa dysmózgowie przestało być śmieszne, jakieś pięć lat temu.
Uwaga: Dysleksja (i dyslektycy) została wykorzystana w tekście, w szerokim rozumieniu zjawiska, obejmującego problemy zarówno w czytaniu, jak i pisaniu. Piszę tą uwagę, żeby ktoś mi nie wytknął wąskiego rozumienia zjawiska dysleksji, jako zaburzenia obejmującego wyłącznie problemy w czytaniu.
Prawa do zdjęcia należą do Milena.
Mi w podstawówce nauczycielka stwierdziła dysleksję i dysgrafię, miałem iść z rodzicami do poradni, jednak darowali sobie i ostro wzięli się za pracę ze mną, pamiętam, że całe dnie na pamięć wkuwałem słowa i uczyłem się ładnie pisać, wiele wiele godzin na to poświęciłem i dziś nie mam z tym najmniejszych problemów. Gdybym miał zdiagnozowaną dysleksję pewnie byłby to powód do dawania mi taryfy ulgowej i najprawdopodobniej do dziś nie umiałbym prawidłowo pisać.
Gdybyś trafił na moją polonistkę, to nawet z dysleksją wyszedłbyś na ludzi 🙂 Także wiele zależy od nauczyciela. Ale tak jak piszesz, równie wiele (albo i więcej), zależy też od rodziców.
Wychowawczyni eM zasugerowała, aby przez najbliższe 2 lata zbierać jego wszystkie zeszyty szkolne, bo możliwe, że jest dyslektykiem, a diagnoza będzie najbardziej miarodajna dopiero w 4 klasie podstawówki…
Dokładnie tak jest. W klasach 1-3 nauczyciel powinien poinformować, że jest podejrzenie, a dopiero w klasach 4-6 stwierdza się już na pewno czy jest dysleksja czy nie.
Po pierwszej klasie podstawówki stwierdzono u mnie dysleksji dzięki mojej mamie która walczyła jak lewica o to ze nie jestem debilem. Bo moja nauczycielka tak stwierdziła że jeżeli źle mi idzie to tylko moja wina i rodziców. Przez ten rok tak zostałam zgnłębiona ze do teraz odczuwam skutki. Bo jeśli w kółko słyszymy ze dysleksja to tylko wymówka poświęcasz cały wolny czas na naukę a efekty są prawie żadne to zaczynasz dochodzić jako dziecko do wniosku ze to nie ma sensu jestem do niczego i nic tego nie zmieni. Dlatego są dyslektycy którzy się poddają i mówią jestem dyslektykiem i mam w dupie jak pisze itp. Ja miałam dużo szczęścia ze w czwartej klasie mama znalazła zajęcia które pomogły mi uczyć się efektywnie i najważniejsze uwierzyć w siebie. I żadne dodatkowe zajęcia w szkole nie przyniosły takiego efektu bo były prowadzone metodami tymi samymi co lekcje. Ciężko jest dyskutować o tym z ludźmi którzy nie znają tego problemu. I twierdzą dysleksja równa się debil który jest w dodatku leniwy. Pozdrawiam P.S i tak mój mózg zawsze zamienia literki czy tego chce czy nie i chociaż dałabym sobie rękę uciąć ze nie ma tu żadnego błędu to i tak się znajdzie 😉 bo wasze mózgi to widzą a mój nie.
tez mam w rodzinie dyslektyka i wcale nie jest to len ani nieuk.a pytanie czy to prawdziwe zaburzenie bierze sie z naduzywania przez dzieci i ich rodziców tej przypadłości.Ci prawdziwi są więc żle postrzegani lub uwazani za leni którzy udaja zeby nie uczyc sie j.polskiego.A nasza polonistka była jedyna co nie Kamil:) ?
Nasza polonistka była (i jest!) skarbem narodowym 🙂
U mnie w podstawówce jeden chłopak miał stwierdzoną dysleksję i tak go gnębiła polonistka (bo to upośledzenie umysłowe i ona nie ma zamiaru męczyć się z debilami! do szkoły specjalnej z takim a nie psuć jej opinię nauczycielki i zaniżać inne dzieci!) że gdy w poradni stwierdzono i u mnie broniłam się jak mogłam przed dostaniem na to papierka. Chodziłam na zajęcia „cichaczem” po znajomości a każda minuta mojego życia wtedy była poświęcona ćwiczeniom a i tak jak raz dostałam z dyktanda 2- to cieszyłam się jak głupia 😀 (wszystkie inne to były 1). Wiele razy chciałam się poddać i to olać bo to nie ma najmniejszego sensu. Do tej pory bez autokorekty sadzam byka za bykiem. Dysleksję postrzegam też z innej strony – to są zmiany w mózgu które nie tylko utrudniają pisanie/czytanie ale dodają też kilka „super mocy” o których nawet nie wiedziałam bo wydawało mi się to zupełnie normalne a tutaj w rozmowach ze „zdrowymi” ludźmi okazywało się że tylko „ja tak mam” – np czytanie tekstu z każdej możliwej strony, do góry nogami, w odbiciu lustrzanym, od końca – jak mi się chce 😉 i jeszcze kilka innych i jak rozmawiam ze zdiagnozowanymi dyslektykami to widzę że każdy tak ma. Dlatego ja tam nie płacze że jestem pokrzywdzona 😛 Po prostu nasz mózg działa inaczej
Fajne te ludzie. Zabierzesz im wzrok, to zaczynają słyszeć jak nietoperze. Dasz im dysleksje, która utrudnia im życie, to w pakiecie dostają super moce 🙂 Pierwszy raz o tym słyszę, ale fajnie to brzmi 🙂
Ale to prawda, nasz mózg uzupełnia deficyty różnymi dodatkami 😉 większość dyslektyków umie wiele rzeczy często niepojętych dla normalnych ludzi.
To taka sprawiedliwość 😉
Ja mam dysortografię i wielu ludzi nie rozumie, nie wierzy, zę nie chodzi o to, że bazgrzę jak kura pazurem tylko że jest to całościowe zaburzenie relacji ręka-oko i bardzo utrudnia życie, np. wiecznie robię literówki, nawet pisząc na komputerze, potykam się, potrącam przedmioty.
Spotkałam się z fajna teorią, która (w bardzo dużym uproszczeniu) mówi, że większość ludzi uczy się za pomocą wzroku, ale są tacy, którzy uczą się słuchając, a jeszcze inni musza się ruszać, żeby się skupić. Dla tych ostatnich np. „Przestań się wiercić i się skup” ma tyle sensu co „zamknij oczy i patrz”. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że „wzrokowcy” są „normalni”, „słuchowcy” to dyslektycy a „ruchowcy” mają ADHD. Jestem wzrokowcem. Jak widzę nieortograficznie napisany wyraz, to on po prostu głupio wygląda. Ale np. mój syn jest typowym słuchowcem. Takim, co to „patrzy i nie widzi”. W jednym zdaniu potrafi napisać ten sam wyraz na kilka sposobów i nie widzi problemu. Dokładnie tak – nie widzi. Próbuję to sobie wyobrazić, że to tak jak u mnie z rosyjskim. Niby litery znam, ale złożyć wyraz do kupy to już problem, a błędu ortograficznego w życiu bym nie znalazła. Z tym, że u mnie to kwestia braku wprawy, u niego fragment większej całości. Za to (typowy „słuchowiec”) niesamowicie naśladuje głosy. Potrafi mówić „Kaczorem Donaldem”, „królem Julianem” i „Kacprem” – swoim najlepszym kolegą. Coś za coś.
I tutaj wracamy do całkowitych podstaw. Ludzie, którzy tworzą program nauczania, powinni być przede wszystkim przeszkoleni z takich podstaw jak odróżnienie słuchowca od wzrokowca i dotykowca od kinestetyka. I tak przygotować program, żeby każdy z nich miał okazję się wykazać. Później należałoby z tego przeszkolić nauczycieli, a dopiero na końcu wpuszczać dzieci do szkół. Niestety, nie ma się oszukiwać – to się nie stanie. I bardzo często rodzice stają się jedynymi osobami, które mogą pomóc swoim dzieciom w takich zmaganiach.
Można dodać do tego jeszcze podejście jakie proponuje Robert Sternberg, że dzieci (i dorośli) mają trzy rodzaje preferowanego myślenia: analityczne (to bardzo mocno wspiera szkoła), twórcze i praktyczne. Dzieci z dwóch ostatnich grup mają raczej słabe i niskie oceny, co najwyżej średnie wyniki w testach, szkoła za bardzo ich nie lubi, bo albo są kłopotliwi, albo wydają się nie związani ze szkołą, szkoła te dzieci w ich odbiorze ogranicza, albo je nudzi… Dopiero jako dorośli (jeśli szkoła i otoczenie ich jakoś nie zwichnie) rozwijają skrzydła i okazuje się, że dobrze potrafią sobie radzić w życiu.
O tym podejściu można przeczytać w książce Roberta Sternberga i Louise Spear-Swerling: Jak nauczyć dzieci myślenia.
Na moje niewprawne oko mój syn jest twórczym słuchowcem. I zrobię wszystko, żeby tego nie zepsuć.
To masz może przyszłego kompozytora w domu. 🙂
Widzę w nim całe mnóstwo talentów, bo ja jako analityczny wzrokowiec jestem typem jak najbardziej typowym, a on jest oryginał. Czasem mnie do szału doprowadza, bo zamiast iść wygodnie wydeptaną ścieżką, woli po swojemu od początku wymyślać koło, ale z drugiej strony – wiem jak bardzo jest to niezwykłe i cenne. Wystarczy popatrzeć np na miasta, które buduje z klocków. Niesamowite. Nie odwzorowuje rzeczywistości, tworzy własną.
Kilka miesięcy temu usłyszałem w radiu o pewnym człowieku. Mówił między innymi o tym, że był pod koniec podstawówki (uczył się jeszcze w starym systemie) w ogonie klasy, miał ciągłe zagrożenia z wielu przedmiotów. Wspomniał też, że miał dysleksję. Nawiązałem z nim kontakt. Poznałem go… Jego historia pokazuje, że to inne podejście do nauki może zmienić bardzo wiele. On zaczął praktycznie stosować metody pamięciowe. Można powiedzieć, że opanował je do perfekcji. Jak sam powiedział, jest w stanie nauczyć każdego, jak ma się uczyć tysiąca słów języka obcego w ciągu jednego, dwóch dni. A zakres słownictwa w szkole na semestr to 150-250 słów… Do tego czterokrotnie pobił rekord Guinnessa w zapamiętywaniu cyfr binarnych. To o czym piszę dotyczy Jędrzeja Cytawy. Inny przykład, że można zapamiętywać (uczyć się) inaczej, znalazłem w książce „Jak zostałem geniuszem pamięci. O sztuce i technice zapamiętywania”. Autorem jest Joshua Foer. Ten człowiek też pisał na wstępie, że jego pamięć była dość kiepska. Po roku ćwiczeń stał się mistrzem w Ameryce.
Po co to piszę w kontekście dysleksji? Nauka dziś w szkole to wkuwanie. Metody walki z dysleksją to dziś ciężkie powtarzanie, ćwiczenia, mozolne dochodzenie do często niewielkich efektów. Przychylam się do tego, że to problem na poziomie neuronalnym. Jednak może to jest droga do lepszych efektów – inne metody nauki? Inaczej lokujące wiedzę w mózgu. Nie znalazłem niestety badań na ten temat, które potwierdzałyby moją hipotezę, ale spróbuję znaleźć.
To o czym piszesz powinno być w ogóle wprowadzone do szkolnej nauki. Nie tylko dla dyslektyków, ale dla wszystkich dzieci. W końcu jeśli istnieje sposób, żeby uczyć się pięć, dziesięć czy nawet dwadzieścia razy szybciej, to dlaczego z niego nie skorzystać? Nawet jeśli uczenie się byłoby „tylko” dwukrotnie szybsze, to oznacza to dwa razy więcej przyswojonej wiedzy. Już taki „niewielki” efekt byłby wart tej jednej dodatkowej lekcji.
Ciekaw jestem, jak świat wtedy by wyglądał?
Jeśli małe dziecko jest się w stanie nauczyć dwóch, trzech, czterech języków zanim pójdzie do szkoły, to znaczy, że ma takie możliwości niejako „wrodzone”. Później idzie do szkoły i się zaczyna ból. Przerabiałem to ze starszym synem… Sądził w pewnym momencie nauki szkolnej, że jest językowym beztalenciem ze stosownymi ocenami i masą negatywnych emocji. Dziś sam z siebie uczy się np. azerskiego i zastanawia, jak to możliwe, że tak o sobie myślał.
Dzięki za Twój post! 100% racji. Szkoła jest w ogóle do bani. Uważam, że potrzeby jest nam powrót do edukacji domowej. Warto o tym poczytać, http://pisanie-filologia.pl/ dziękuje za ten blog. Dobrze, że ktoś w ten sposób piszę o problemach
I ja miałam taką kochaną polonistkę. W klasach 1-3 gdy zdarzały mi się literówki pani uważała, że za słabo pracuję – z tym, że przy zgłoskowaniu wyrazów doskonale wiedziałam jakie literki mają wystąpić po sobie. Dopiero w czwartej klasie trafiłam na fantastyczną polonistkę, która po kolejnej jedynce z dyktanda odpytała mnie z zasad ortografii. Później były badania i testy w poradni psychologiczno – pedagogicznej, a moje dyktanda zaczynały się od… wyjaśnienia zasad pisowni np. „ó”. Okazało się, że mam dysortografię i świetnego pedagoga, który pomógł mi przez to przebrnąć z głową podniesioną do góry!
Obym takich historii czytał jak najwięcej 🙂
Maly zalacznik do tematu ku pokrzepieniu serc:
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,127763,16955435,Zemsta_glupiutkiej_Sally__Byla_wysmiewana__dzis_zdobywa.html
Jakoś wcześniej nie trafiłam na ten tekst na blogu. Ale mimo, że ma już swoje lata postanowiłam napisać 3 słowa. Jestem dyslektykiem co zostało stwierdzone po ponad rocznych badaniach gdy miałam 10 lat i nadal nie byłam w stanie nauczyć się czytać. Ale dysleksja to nie tylko czytanie czy pisanie z błędami ale i wiele innych dysfunkcji często upierdliwych w codziennym życiu. Pracuję jako projektant i jako osoba dorosła muszę się wielokrotnie częściej kontrolować bo np. nagminnie moje oczy czytają liczby 2 cyfrowe od tyłu co powoduje błędy np przy inwentaryzacjach. Drobiazg ale bardzo uciążliwy i nie do przeskoczenia. Skończyłam 4 kierunki studiów na jednym z nich jako prace dyplomową pisałam o dysleksji na własnym przykładzie, powstała prac opisująca całe spektrum dysfunkcji i całą masę problemów ogólno życiowych dyslektyka, nie tylko lata szkolne. Ale to nie jest najgorsze, bo z tym walczę, ćwiczę pilnuje się bo siebie znam i żyję z tym problemem od wielu lat. Nie tłumaczę się swoim problemem nikomu, nie popełniam błędów świadomi i z premedytacja bo mi się nie chce, umiem czytać (o dziwo) i cicho i głośno w bardzo dobrym tempie choc jest to zawsze ogromny stres z racji wspomnień z czasów szkoły. Ale największy stres to obserwowanie swojego kilkuletniego syna i szukanie u niego objawów jakie przejawiałam w dzieciństwie (bo są bardzo widoczne objawy dysleksji już u niemowląt). Na szczęście na razie jest „czysty” lepiej niż ja radzi sobie rozróżnieniem stron, kolorów czy właśnie liczbami i literami. W mojej rodzinie dysleksja wstępuje przynajmniej w 3 pokoleniach (niezdiagnozowane oczywiście ale cechy bardzo typowe), możliwe że i wcześniej ale tego nie wiem. Dlatego tak bardzo drżałam o syna i jego rozwój. Dysleksja to dar ale i wyrok na całe życie i ma bardzo różne nasilenie u różnych osób. Żyję z nią, znam swoje ograniczenia ale również plusy dzięki dysleksji bo mam pewne cechy mocniej rozwinięte niż inni dzięki właśnie temu deficytowi. To część mnie, dzięki mojej Mamie wiem tak wiele o sobie i swoich problemach bo specjalnie dla mnie poszła na studia w tym temacie aby umieć mi pomóc. Najważniejsze to zaangażowani rodzice i pomoc odpowiedniego nauczyciela/psychologa. Wtedy można żyć z dysleksją i góry przenosić. 😉
Moja córka jest dyslektyczką spędzała wiele godzin nad książkami i ćwiczeniami. Dzisiaj mówie ja matka stop gnębieniu dyslektyków. Najważniejsze są przyjaźnie miłość w rodzinie i radość z życia a nie maltretowanie się by móc napisać który przez ó z kreską. Ważne są zainteresowania i rozwijanie własnych zainteresowań. A rodzice powinni pomagać w rozwijaniu tych zainteresowań i wspierać dziecko które musi spędzić czas w szkole. Bo to prawie jak więzienie dla takiego dziecka może kiedyś minister oświaty stworzy ulgę dla tych dzieci których już głowa boli od ślęczenia na tych lekcjach. Dyslektyka łatwo zdiagnozować badając jego mózg i jego funkcjonowanie. Dyslektyk powinien mieć ulgi w szkole a nie nadgodziny powinien mieć wsparcie i zainteresowanie nauczycieli do tego co go interesuje.Powinien po prostu żyć i realizować swój plan.
Mój brat i ja jesteśmy dyslektykami. Prawdopodobnie mamy to po tacie, który w szkole miał podobne problemy. Brat mimo to jest nauczycielem historii, a studia ukończył z wyróżnieniem. Pamiętam jak ciężko przychodziła nam nauka czytania ( za to matematyka, fizyka i chemia bez problemu;) i te ogromne ilości błędów na kartkówkach. Do dziś zdarza się napisać mi słowo zaczynając od drugiej litery. Amiętam (pamiętam:), jak na studiach pisząc szybko notatki na wykładzie napisałam „kończyna gurna” i dopiero jak to napisałam zdałam sobie sprawę z błędu.Wiedząc,iż etiologia tego słowa pochodzi od słowa ogórek. To tak jakbyście przycisnęli skrót klawiszowy na klawiaturze i w chwili pisania „z” wychodzi „y” lecz słowo już jest. Pamiętam wizyty w poradni. I jestem wdzięczna tamtej Pani co mi wtedy powiedziała. To było coś w tym stylu „ dzięki swojej pracowitości robisz mniej błędów i nie wpiszemy ci tego w papierach” . Może dzięki temu do dziś uważam, że możemy osiągnąć wszystko tylko przez pracę nad sobą. Żeby nie robić błędów dużo czytałam ( do dziś). Jako dziecko, zwłaszcza w tym okresie gdy pracowałam nad robieniem jak najmniejszej ilości błędów, najgorsze było szykanowanie przez nauczycieli. Głupi błąd napisany słownie np. Sześć nie pamiętam jak to wtedy napisałam. Pamiętam 3 minuty wyśmiewania mnie przez nauczycielkę na środku klasy mimo, że z matmy byłam najlepsza w klasie. Brat ma taką traumę po jednej z polonistek, że nie nosi imienia „Zofia”. Pedagogiczne nie ma co. Mam nadzieję, że to się zmieniło.