4 latek w górach
Zimową porą.
W lecie tego problemu nie mam, jednak zawsze występuje on zimą: co zrobić z dziećmi, żeby nie siedziały cały dzień w domu? Nie mówię, że w domu jest nudno, ale ileż można? W lecie otwieram drzwi balkonowe do ogrodu i o dzieciach przypominam sobie dopiero, jak przyjdą wieczorem: głodne, spragnione i brudne (to najlepsza dostępna wersja dzieci. Jedzą wszystko nawet bez apetizerów, są zbyt zmęczone, żeby wojować o cokolwiek i zasypiają w połowie czytanej bajki). W zimie bogatej w śnieg, problemu jako takiego nie ma, bo budować z dziećmi bałwany i igloo można cały dzień. Pochwalę się też spełnieniem marzenia z dzieciństwa: w zeszłym roku po raz pierwszy zbudowaliśmy igloo dość duże, żebym tam wszedł. Było świetnie i o dziwo, w środku było całkiem ciepło. Jeśli jednak, mimo ujemnych temperatur, brakuje śniegu lub jest go niewiele, sytuacja jest nieciekawa. Wszystko jest zimne, wszystko się topi od dotyku i powoduje przemakanie rękawiczek (poza rękawiczkami, które przecząc temu prawu, zamarzają), nie bardzo jest gdzie usiąść, trzeba pilnować czapki, szalika… Jeśli się nie ruszasz, to zamarzniesz. Jeśli się za bardzo ruszasz, to się przegrzejesz. Normalnie bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze.
Nie przepadam też osobiście za sportami zimowymi. Chociaż to raczej z braku doświadczenia, niż jakiejś wrodzonej niechęci. Może kiedyś spróbuję i mi się spodoba? Moje dzieci na szczęście nie mają jeszcze wyrobionego zdania w tej kwestii, dlatego pozwalam im próbować nowych rzeczy. W ostatnim tygodniu córka była na obozie narciarskim, na górze Klimczok. W ramach wyjazdu, rodzice mogli przyjechać na ostatnią noc i zobaczyć jak taki obóz wygląda. Postanowiliśmy wraz z małżonką, zabrać naszego czteroletniego syna ze sobą. Dwulatek został z babcią. Gdyby coś poszło nie tak, wiedziałem, że jednego dam radę zanieść. Z dwoma mógłbym mieć ciężej.
Trasa była bardzo prosta. Około pół godziny drogi. Przynajmniej tak wynikało z opowiadań. Mapy Google pokazywały nieco odmienną rzeczywistość (1,5h), ale na trasie była nieuwzględniona przez Google, kolejka linowa (jak dobrze się przyjrzeć to widać ją na mapie), która miała przyspieszyć podróż. Postanowiliśmy nie grzebać dalej w mapach i pójść na żywioł. W końcu zdając się na ekspertów można zaoszczędzić czas i nerwy, prawda? Wyszło, że nie do końca. Mieliśmy dojechać autem do kolejki, okazało się jednak, że jest zakaz wjazdu. Płatny parking i 20 minut spacerku pod górę. Później podróż kolejką i już tylko (wedle opowiadań) 30 minut spokojnego marszu do celu. Marsz umilały nam irytująco-zabawne znaki. Górski laik (czyt. ja), widzi napis: „Klimczok 20 minut” i myśli, że zostało mu jeszcze 20 minut do schroniska na Klimczoku. Prawda jednak okazuje się bardziej zawiła, kiedy następny znak pokazuje „Klimczok 10 minut” w jedną stronę i „Schronisko Klimczok 20 minut” w drugą stronę. Ostatecznie po ponad godzinie drogi od kolejki dotarliśmy na miejsce. Bardzo szczęśliwi i wcale nie tak zmęczeni.
Podczas całej podróży nasz syn powiedział może dwa, trzy razy, że bolą go nogi. Jednak sok ze smerfojagód (ciepła herbata) wystarczał w zupełności, żeby dodać mu energii. Zakładaliśmy możliwość, że trzeba będzie go nieść, jednak nic z tego. Żadnych krzyków, żadnego marudzenia. Spokojny marsz z kilkoma przerwami, ciepła herbata i ciekawe historie w drodze, wystarczyły aby czterolatek pokonał ponad godzinną trasę, bez większych strat.
Następnego dnia, kiedy wracaliśmy już w powiększonym o córkę składzie, temperatura spadła o ponad 10 stopni (do -15°C). Do tego wiatr był tak zimny i tak silny, że odczuwalna temperatura przekraczała -20°C. Szaliki każdy musiał mieć powyżej nosa, bo inaczej zimno powodowało fizyczny ból na twarzy. Schodziliśmy krócej, bo jakieś 30-40 minut do kolejki. Tym razem tlko z jedną przerwą (sok ze smerfojagód). Bez najmniejszej skargi, ze strony żadnego z dzieci. I mówimy tu o dzieciach, dla których wyrwanie zabawki z ręki jest często równoznaczne tragedii narodowej.
W tym miejscu chciałbym również kogoś przeprosić. Przechodząc obok schroniska Szyndzielnia, na murze go otaczającym, były położone jakieś ubrania. Moje dzieci zaraz zaczęły się interesować „a co to?”. Tatuś, żeby wzbudzić wyobraźnie, zaczął opowiadać, że to stary troll, który zasnął na mrozie i zamarzł, a dobrzy ludzie go przykryli, żeby się ogrzał. Jako, że dzieci się trochę wystraszyły, postanowiłem podejść bliżej i pokazać im, że tylko żartowałem. Kiedy jednak podszedłem bliżej i zacząłem szturchać ubrania, ubrania zaczęły głośno chrząkać. Moja córka prawie się przewróciła uciekając i krzycząc wniebogłosy „Troll! AAaaaa! To Troll!”. Nie dziwię jej się, bo gdyby zamiast chrząknięć, był jakiś krzyk czy nagły ruch, to sam bym pewnie zaczął wiać – tak bardzo byłem pewny, że nikogo tam nie ma. Czułem się trochę jak w ukrytej kamerze. Chwilę mi zajęło wyjaśnienie córce, że to jedno wielkie nieporozumienie. Przeprosiłem też artystę (chociaż dlaczego tam siedział, dalej nie wiem). Myślę jednak, że mógł tych przeprosin nie potraktować serio, dlatego raz jeszcze: przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tam siedzi.
Podsumowując wyjazd, jestem niesamowicie zadowolony i jednocześnie bardzo zaskoczony z podróży. Nie sądziłem, że kilkuletnie dzieci mogą być takie dzielne i takie zdeterminowane. Bez komputera, bez telewizji, bez zabawek. Jedynie ludzie i natura w swojej pierwotnej postaci. To już druga wycieczka na łono natury, z której wracam zaskoczony wytrzymałością dzieci (pierwsze było grzybobranie na jesieni). Coś mi się wydaje, że mogę się od tego uzależnić. Czas zaplanować kolejną wycieczkę.
Prawa do zdjęcia należą do ZIAD Bielsko-Biała S. A.
Fajna górska przechadzka. Historia z zamarzniętym ubraniem wywołała u mnie uśmiech na twarzy.
W końcu taka wycieczka to super przygoda!