Współczesne dzieci zostały pozbawione czegoś bardzo ważnego

Czego?

dzieci

Lepiej? Czy gorzej? A może podobnie?

Jak już wiecie, jestem bardzo daleki od zachwycania się tym, jak cudowne mieliśmy dzieciństwo i jak to w ogóle kiedyś było pięknie i uroczo, a dzisiaj jest do kitu. To nieprawda, wynikająca z tego, że jako ludzie bardzo często idealizujemy przeszłość i wspominamy głównie tylko te dobre rzeczy. Kiedyś wcale nie było lepiej. Było zwyczajnie. Było normalnie. Raz było lepiej, raz było gorzej. Raz tańczyliśmy ze szczęścia, a raz mieliśmy ochotę walić głową w ścianę. Tak zwane Życie. I dzisiaj jest bardzo podobnie. Pewnie niektóre rzeczy są lepsze, a inne są gorsze, ale w ogólnym rozrachunku jest podobnie.

Niemniej jest jedna cecha przeszłości, która rzeczywiście była lepsza, a obecnie jest z nią tylko gorzej. I poprawy na horyzoncie nie widać. Wręcz przeciwnie. To jedna z tych cech, dzięki której jesteśmy dzisiaj ludźmi, całkiem sprawnie radzącymi sobie w życiu. Cecha, której naszym dzieciom może brakować, jeśli my sami nic z tym nie zrobimy.

O jaką cechę przeszłości dokładnie mi chodzi?

Wolność

Pamiętacie ten czas, gdy z bandą dzieciaków z okolicy szło się do lasu budować domek na drzewie? Ja pamiętam. Pamiętam nawet jak ciepły wiatr wtedy wiał i jak pachniało powietrze (żeby nie było tak cudownie, to pamiętam też jak pewnego dnia domek się zwalił i jednemu koledze gwóźdź rozciął dłoń prawie na dwie części, ale ja nie o tym dzisiaj chciałem pisać).

Ja chciałem wam opowiedzieć o tym uczuciu wolności i dowolności, jakie nam towarzyszyło, gdy szliśmy przed siebie. Gdy sami coś sobie wymyśliliśmy i to realizowaliśmy. Bez pomocy rodziców, bo oni mieli swój świat, a my mieliśmy swój. I o ile w niedzielę jadło się razem obiad, to już rodzic bawiący się z dziećmi po kilka godzin dziennie, zostałby uznany prawdopodobnie za dziwaka, bo przecież co to za zabawa z rodzicami?

Jednak nie tylko wolność i spory zasób czasu był nam dany do dyspozycji, ale też przestrzeń, którą mogliśmy w miarę dowolnie kształtować. Były lasy, były pola, a czasem i jakieś opuszczone budowy się trafiły. Jak wychodziliśmy rano, to wracaliśmy wieczorem i to nie dlatego, że nie było co robić w domu. Po prostu na zewnątrz zawsze było coś jeszcze do zrobienia. Jakiś nowy kąt do odkrycia. Jakieś kolejne drzewo do zdobycia. Kolejna budowla do postawienia.

Niestety każde kolejne pokolenie traci coraz większą cząstkę tej wolności, tego czasu i tej przestrzeni.

„Zakaz gry w piłkę” na placu zabaw?

Oczywiście ja jestem bardzo odległy od stwierdzenia, że dzisiaj dzieci to tylko przy komputerach siedzą, bo bywam na placach zabaw i widzę jak bardzo są oblegane. Jasne, może niektóre dzieci rzeczywiście siedzą w domach, ale pomyśleliście choć chwilę, że ma to może związek ze znakami „zakaz gry w piłkę” na placu zabaw przy bloku? Albo „prosimy o ciszę” w odległości najlepiej 10 kilometrów od wszystkich ludzkich zabudowań?

Oczywiście mamy mnóstwo zamkniętych placów zabaw, ale jak myślicie – jakie pokłady kreatywności taki plac obudzi w dzieciach? Wysportowane nasze dzieci może i będą, ale sprytne? Niekoniecznie. Kiedyś patyk, kreda, kapsle i kamienie zapewniały nieprzerwane 473 godziny rozrywki. A teraz zostały one zastąpione przez zjeżdżalnie, huśtawkę i drabinki. No ileż można mieć nietypowych pomysłów związanych ze zjeżdżalnią?

Orliki? A po co mi Orliki?

Widzicie, najpierw budujemy dzieciom boiska ze sztuczną murawą, aby nie ścierały sobie kolan na betonie, a później stawiamy dookoła niego dziesięciometrowe ogrodzenie i oczekujemy, że 8 latki będą się zapisywały na konkretne godziny, w kilkunastoosobowych grupach.

Sam widuje dwa takie boiska. Za moich czasów dzieciaki były tam od 7:00 rano do 21:00 wieczorem (jak nie dłużej), przez wszystkie wakacyjne miesiące. Zdzierały kolana aż miło i żadne się nie skarżyło.

Obecnie zamiast betonu, mamy porządnej murawę. Zamiast byle jakich bramek, mamy bramki stadionowe. Zamiast jednej starej i ledwie świecącej latarni, mamy reflektory. Niestety w przeciwieństwie do przeszłości, obecnie oba te boiska stoją puste.

Bo dzieci grają w piłkę kawałek dalej na trawie, budując sobie bramki z plecaków.

Nie tylko otoczenie się zmieniło. My też

Wozimy dzieci autem do szkoły, na jedne zajęcia, na drugie zajęcia i na koniec do domu. Bo łatwiej, bo szybciej, bo bezpieczniej. Cały czas przy nas, cały czas na oku, cały czas zajęte. I dobrze, prawda? Pewnie niejeden by się zgodził. „Przynajmniej nie marnują swojego dzieciństwa?” Jednak czy aby na pewno?

Co z tego, że nasze dzieci będą potrafiły mówić po angielsku dzięki dodatkowym lekcjom, skoro przy pierwszej wizycie w Londynie zgubią się już na lotnisku? Bo nie będą potrafiły zapytać o drogę? Bo nie będą miały orientacji w terenie? Czy na pewno nauka języka jest ważniejsza od nauki samodzielności? Oczywiście jedno nie wyklucza drugiego, ale ilu ludzi w imię pierwszego, zabiera dziecku to drugie?

Zaufanie do dziecka towarem deficytowym

To wszystko niestety bierze się z jednej rzeczy. Z zupełnego braku zaufania do dzieci i ogromnej obawy o ich bezpieczeństwo (media robią swoje). I tak też zaczynamy w imię owego bezpieczeństwa, budować dzieciom „klosze”, o których się tak często teraz mówi.

Zresztą jak pisałem przy Orlikach, świat zewnętrzny też nie pozostaje bez winy. Te dzikie tereny, które jako dzieci tak chętnie zwiedzaliśmy, obecnie zajmują centra handlowe. Do lasu iść można, ale domku na drzewie postawić już postawić nie można, bo leśniczy nas dopadnie. Ba, podobno nawet szałasu nie wolno, bo zbierając patyki naruszamy jakąś leśną bioenergię (czy coś tam). Do sąsiada na owoce też dzieciom nie wolno skoczyć, bo wezwie policje. Więc nawet jak już wyjdzie takie dziecko z domu, to i tak nic nie ma do roboty.

I weź tu bądź dzieckiem w takich czasach. Łatwo nie jest.

Zresztą czy zastanowiliście się kiedyś co by było, gdyby dzieci sprzed dwudziestu, trzydziestu lat umieścić w dzisiejszych czasach? Najpierw zerwano by wszystkie tabliczki „zakaz gry w piłkę”, później wycięto by dziury w ogrodzeniach wszystkich Orlików, na myśl o zajęciach dodatkowych poklepano by się po głowie, a na koniec powiedziano by nadgorliwym dorosłym biegającym po placach zabaw, żeby poszli do domów, bo przeszkadzają.

Ale przecież moje dziecko na pewno sobie nie poradzi

Ten dzisiejszy brak zaufania widać już w przedszkolu, gdy niektórzy rodzice miesiącami przygotowują się, aby posłać dziecko do kolegi lub koleżanki (poważnie). A co to będzie jak się nasze dziecko rozpłacze? Albo zatęskni do mamy? Albo będzie niegrzeczne? Albo coś zniszczy?

Przecież to właśnie o to chodzi! To są takie beta-testy przed dorosłością. Chodzi o sprawdzenie jak nasz maluch sobie radzi bez rodziców i jeśli są jakieś problemy, to należy je diagnozować jak najszybciej. Teraz, już, zaraz. Póki dziecko jest małe. Bo problemy mają taką nietypową właściwość, że nie rozwiązują się same (szok, wiem). I jeśli nie rozwiążemy go dzisiaj, bo będziemy się obawiać posłać dziecko na „szerokie wody” (dla niejednego przedszkolaka takie odwiedziny kolegi, to jak wyprawa przez Atlantyk), to ten problem wróci do nas za pięć lat. Niestety będzie dziesięć razy silniejszy. I jeszcze dodatkowo spotęgowany poczuciem dziecka, że rodzice w niego nie wierzą. Że rodzice nie wierzą, że ono może sobie poradzić. Dzieci niestety bardzo szybko takie podejście podłapują.

Zaufanie do dziecka? A nie możemy z tym jeszcze poczekać?

Niestety nie. Widzicie, dziecięca wiara w siebie nie bierze się z tego, że mówimy dziecku jakie jest piękne, inteligentne i cudowne. To wręcz może zaszkodzić, bo później taka księżniczka czy książę zderza się z rzeczywistością i jest mocno rozczarowany, że jednak taki cudowny nie jest.

Dziecięca wiara ma to do siebie, że pojawia się stopniowo. Z każdym podjętym wyzwaniem, z którym dziecko sobie poradziło, ona się wzmacnia. Z każdym wyzwaniem, które z jednej strony wymagało od dziecka wysiłku, a z drugiej strony było możliwe do wykonania.

Dlatego też musimy dziecku stawiać takie wyzwania już dzisiaj. Dajmy czterolatkowi młotek. Poślijmy pięciolatkę do koleżanki na parę godzin. Nauczmy sześciolatka robić jajecznicę. Nawet jak sobie nie poradzą, to będzie to mała porażka, po której szybko się pozbierają. Lepiej ubity palec, gdy maluch ma mało siły, niż pęknięta ręka w przyszłości. Lepiej żeby dziecko wróciło po godzinie zabawy, niż żeby za kilka lat nie wiedziało jak się zachować w odwiedzinach. Lepiej rozbite jajko i brudny piec dzisiaj, niż nastolatek, którego najwyższym kunsztem kulinarnym jest kanapka.

„Kiedyś” już minęło…

W przeszłości proces wykształcania takiej samodzielności, a także zdobywania wiary we własne siły był naturalny i odbywał się najczęściej w gronie rówieśników. Wadą tego rozwiązania był fakt, że w skrajnych przypadkach kończyło się to niestety utratą życia lub zdrowia, gdy ktoś próbował udowodnić swoją wartość, robiąc coś wyjątkowo ryzykownego.

Niemniej te czasy już minęły. Przepadły. Ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami. Z różnych powodów tak się stało, ale głównie dlatego, że świat się po prostu zmienia i wychowanie dzieci tak, jak robiło się to „kiedyś”, nie jest dłużej możliwe. Nie ma sensu teraz szukać winnych czy powstrzymywać naturalne zmiany, bo to jest jak walka z wiatrakami.

Szczególnie jednak nie ma co obwiniać naszych dzieci tylko za to, że urodziły się w innych czasach, niż my.

…więc najwyższa pora to zaakceptować

Jedyne co możemy zrobić jako rodzice, to się dostosować i zacząć ową dziecięcą samodzielność i wiarę we własne siły budować innymi sposobami, niż miało to miejsce dwadzieścia i trzydzieści lat temu.

Kiedyś każde dziecko miało jakieś drzewo, jakąś ulicę, jakiś trzepak czy chociażby jakiś głaz „na własność”. A teraz? Nawet dziecięce zabawki nie zawsze należą do dzieci, bo to rodzice nimi rządzą. To oni mówią dzieciom jak się mają nimi bawić i czasem wręcz dają kary, gdy dziecięce zabawki się zniszczą. Paranoja? Też tak myślę. Przestaliśmy ufać dzieciom, że nawet z własnymi zabawkami sobie poradzą, a później oczekujemy, że wezmą odpowiedzialność za własne życie. I to jest pierwsza rzecz, którą musimy zmienić.

Musimy nauczyć się oddawać dzieciom tą władzę, która kiedyś do nich należała. Władzę za własne zabawki, za własne ubranie, za własny pokój, za własne lekcje, a na końcu za samych siebie. Małymi kroczkami, ale w dobrym kierunku.

Ale skąd mamy wiedzieć jakich wyzwań nasze dzieci mogą się podjąć?

Ja osobiście od czasu do czasu zerkam na jedną z takich list i one skutecznie podpowiadają mi, jakie wyzwania są odpowiednie dla wieku moich dzieci. Oczywiście nie wszystko jest dokładnie jak na tych listach, ale zwykle są one dobrym drogowskazem.

Niezwykle też istotne w takim podejściu jest to, aby wykorzystywać naturalną chęć dzieci do działania, gdy zaczynają zdanie słowami „a mogę…?”.

A mogę się pobawić narzędziami? A mogę upiec ciasto? A mogę wykopać dziurę? A mogę nocować u kolegi (po moim trupie, kochana córeczko)?

A co jak nie chcemy przez całe życie wskazywać naszym dzieciom odpowiedniej drogi i odpowiadać na ich pytania?

To znaczy, że mamy bardzo zdrowe podejście do wychowania. Ja sam też nie mam ochoty tego robić. Dlatego też ostatnim już etapem takiego usamodzielniania jest moim zdaniem zastąpienie ciągłego odpowiadania na pytania „a mogę…?”, uświadomieniem dziecka kiedy właściwym byłoby zrobienie czegoś, a kiedy byłoby to niewłaściwe. I sprawienie, aby dziecko samo zaczęło podejmować odpowiednie decyzje.

W końcu co z tego, że w domu jest zakaz słodyczy, skoro u babci/u koleżanki zakazu nie ma? Dziecko, które nie wie dlaczego nie powinno się jeść dużej ilości słodyczy, nie będzie miało żadnych zahamowań. Dlatego też wszelakie zakazy i nakazy są skuteczne tylko w bardzo ograniczonym stopniu. To, co naprawdę działa, to rozmowa z dzieckiem i tłumaczenie dlaczego warto jest podejmować takie decyzje, a nie inne.

Takie podejście nie tylko pozwoli dziecku nauczyć się brania odpowiedzialności za podejmowane decyzje (w końcu ma odpowiednią wiedzę, aby samemu oszacować ewentualne ryzyko), ale też pozwoli nam, jako rodzicom, czuć się bezpiecznie. Nawet wtedy, kiedy nasz maluch dorośnie i wyruszy gdzieś sam, a nas nie będzie obok, aby sprawdzać czy aby na pewno nasz piętnastolatek ubrał sweterek i czapeczkę :)

W ten sposób łączymy „kiedyś” i „dzisiaj”

To podejście jest moim zdaniem najlepszym połączeniem zalet dawnych czasów (znanych z dziecięcej wolności i samodzielności), z dobrymi wartościami jakie przyniosły czasy współczesne (czyli eliminacją niepotrzebnego ryzyka). Nie popada ono też w żadną ze skrajności, czyli ani nie puszczamy dzieci całkiem samopas (bo „uzbrajamy” je w odpowiednią wiedzę i umiejętności), ani też nie chowamy dzieci pod kloszem, nie ucząc ich brania odpowiedzialności za samych siebie i za swoje otoczenie.

Idziemy środkiem.

Czy złotym środkiem? Oby :)

Wiem, że się wyjątkowo rozpisałem, ale ten temat tego wymagał. A dla tych, którzy jeszcze nie czytali, polecam również Wychowujemy pierdoły, bo nie wyciągamy wniosków.

Prawa do zdjęcia należą do U.S. Department of Agriculture.

23
Dodaj komentarz

avatar
11 Comment threads
12 Thread replies
0 Followers
 
Most reacted comment
Hottest comment thread
11 Comment authors
Lena Sobe MachKamil NowaknataliaMonika KilijańskaKinga Recent comment authors
  Subscribe  
najnowszy najstarszy oceniany
Powiadom o
Ola Jurkowska
Gość

Wszystko się zgadza. Dawne czasy minęły, a jedyne co możemy zrobić, to odnajdywać się w nowych. Ostatnio pytałam mamy, kiedy zaczęła mnie samą wypuszczać na dwór, to powiedziała, że jak miałam jakieś dwa lata. No ale przecież nie wypuszczała mnie samej, tylko z koleżankami – dwa czy trzy lata starszymi. Ja wiem, że teraz swojego dwulatka bym nie wypuściła w tych warunkach i w tej okolicy w jakiej mieszkam. Sytuacja jednak wygląda teraz całkiem inaczej. Nic na to nie poradzę. Pozostaje mi tylko szukać innych możliwości, w których mogę mu dać wolność, przestrzeń i samodzielność. Nie wiem czy słyszałeś o… Czytaj więcej »

calareszta.pl
Gość

Kamil, to chyba Twój najdłuższy post. Ja nie mam nostalgii za czasami kiedyś. Może tylko jeden – wszyscy paradoksalnie mieli łatwiej. Dzieci żyły swoim życiem, dorośli swoim. Obserwuję moje dzieci. Choćbym przeczytała milion poradników i kupiła wszystkie zabawki na świecie, ich czteroletnia wyobraźnia i kreatywność są nie do podrobienia. Dlatego często nie ingeruję w ich zabawę, a siedzę z boku i podziwiam. Ciągle mam problem z pozwalaniem na wolność, chociaż robię postępy, wydaje mi się, że są one wymuszone sytuacją, a nie moim świadomym wyborem. Jako kobieta i matka odczuwam wręcz paranoidalny strach przed porwaniem czy molestowaniem moich dzieci. Do… Czytaj więcej »

Morrrigan
Gość
Morrrigan

Myślę że jeśli dzieciak ma z nami dobry kontakt i się nie sprzeciwia, to dobrze jest się trochę pobawić razem z nim ;) Zawsze trochę bezpieczniej i rodzinniej spędzony czas. Gdy byłam mała moja mama często sprzeciwiała się widząc jak wspinam się po drzewie czy drabince, nie lubiła gdy pędziłam na hulajnodze. Wtedy moją praktyką było robienie tego tak, żeby nie widziała przez okno, czyli pójście na inny trzepak, przejechanie przecznicę dalej ;). Ale gdy dorosłam zdałam sobie sprawę, że wystarczy chwila nieuwagi żeby zrobić sobie krzywdę i warto to dziecku uświadomić, nie popadać w paranoję i przestawać wypuszczać z… Czytaj więcej »

Kinga
Gość
Kinga

Ja jestem pare lat starsza, wiec i wspomnienia w opisywanej przez Ciebie wolnosci mam nieco inne. Faktem jest, ze cale dnie spedzalo sie poza domem, ale u mnie nie bylo tak romantycznie, nie bylo lasow dookola tylko blokowiska bez grama zieleni. Nie pamietam placow zabaw. Moze jakis byl, ale nie w okolicy i malo mi sie w pamiec wryl. Cale dnie spedzalo sie na trzepaku kolo smietnika. Nic wiecej nie bylo. Nie bylo boisk. Boiska szkolne byly zamkniete po szkole. Niedaleko domu byl (jest dalej) szpital dzieciecy, na jego tylach tez bylo nieco zaniedbane boisko, na ktorym nigdy nie widzialam… Czytaj więcej »

Sholay
Gość
Sholay

„Ja najlepiej wspominam wakacje na wsi. Tam rzeczywiscie byla pelna wolnosc. Chcialabym aby moja corka tez mogla to przezyc. I nic wiecej. ”
No, tutaj z kolei warto by rzucić okiem na statystyki wypadków nieletnich na terenach wiejskich wtedy i dziś. I odsetek inwalidów „pourazowych”.

&

Kinga
Gość
Kinga

Jesli bylo sie nieletnim mieszkancem wsi, ktory musial pomagac przy gospodarstwie to tak, ale dzieciom mieszczuchow spedzajacych wesole wakacje na wsi niewiele grozilo.

Kinga
Gość
Kinga

Co do nauki jezyka, to chce nadmienic, ze po to czlowiek sie wlasnie uczy jezyka zeby sie np. na lotnisku nie zgubic, tylko zapytac o droge. Nie boje sie, ze moje z natury od urodzenia dwojezyczne dziecko oraz teraz w wieku 4 lat ponoc rozpoczynajace w szkole (w Holandii) nauke angielskiego, kiedys nie bedzie umialo sie zapytac o droge. Jak chodzi o zabawki, to uwazam, ze wlasnie jest odwrotnie, kiedys zabawki szczegolnie te lepsze (Pewexowskie albo od cioci z Ameryki) byly na wage zlota i chuchano na nie i dmuchano. Do dzis pamietam swoj strach po tym jak obcielam wlosy… Czytaj więcej »

Monika Kilijańska
Gość

Ale niestety nie ma poszanowania zabawek. Jak się zepsuje to ma inne (bo ma 30 resoraków a nie jeden od cioci z Niemiec), wiec wszystko można wyrzucić, jest jednorazowe. Kiedyś dzieci same naprawiały zużyte zabawki, sklejały zeszyty, dziś się tylko wyrzuca. I to dla mnie jest niebezpieczne – ta jednorazowość.

Kinga
Gość
Kinga

To juz zalezy od wychowania w danej rodzinie i zasad przez rodzicow wprowadzanych. Jesli rodzice kupuja dziecku kolejne zabawki wczesniej zepsute, no to czyja to wina? Chyba rodzicow (chowanych niegdys w tej naboznej czci do zabawek) a nie dzieci. Ja jak pisalam nie odkupuje zabawek, zreszta prawde mowiac moja corka nie niszczy zabawek. Wniosek, przesadyzm w zadna strone nie jest dobry, ani nie jest dobre traktowanie zabawki jak relikwii, ani zarzucanie dzieci niebotyczna iloscia zabawek ktore moze zniszczyc ile sil w rekach. Choc slyszalam taka teorie, ze dzieci „niszcza”zabawki bo chca sie dowiedziec co jest w srodku. Nie bylby to… Czytaj więcej »

Monika Kilijańska
Gość

Znasz kogoś kto odkupuje zepsute zabawki? Ja, nawet jak odkupuję coś od kogoś (czy to zabawki czy np. sprzęt dla mnie) dbam, by były to rzeczy na chodzie. Inaczej to kupowałabym rzeczy na części :D Wg mnie ważne jest poszanowanie przedmiotów: ktoś jednak wystarał się by je kupić, dał na nie pieniądze, poświecił czas by znaleźć w sklepie. Inna sprawa że są dzieci ciekawe jak wyglądają zabawki po rozłożeniu na części pierwsze. A nie każdą z takich da się złożyć w całość ponownie. Co do córki – gratuluję nieniszczenia zabawek, ale sama nie wiem czy to kwestia charakteru czy wychowania.… Czytaj więcej »

Kinga
Gość
Kinga

A dlaczego ktos ma odkupywac zepsute zabawki. Moj maz ma zaciecie technicze i wiele naprawi, ale nie odkupujemy zepstych zabawek zeby je naprawiac. Pewnie masz cos na mysli, ale niestety nie wiem co.
Ja tez szanuje przedmioty, ze wzledow ideowych nadaje wielu sprzetom nowe zycie. Ale nie mozna popadac w skrajnosci.
Szanowanie przedmiotow, ok, ale nie robmy z nich bogow, i tragedii jak sie np. zniszcza. To w koncu jednak tylko rzeczy materialne.
Moja corka chyba nie ma zaciecia technicznego i bardzo jej srodek zabawek nie interesuej. Bardziej „niszczy” kredki, kleje, farby, bardziej w tym kierunku sie wyzywa.

Monika Kilijańska
Gość

„Jesli rodzice kupuja dziecku kolejne zabawki wczesniej zepsute, no to czyja to wina?” – zrozumiałam, że ktoś kupuje dzieciom zepsute, używane zabawki.
Ale masz racje – skrajność w żadnym wypadku nie jest dobra.

Kinga
Gość
Kinga

Ha ha ha, ojej moj polski wola o pomste od nieba. Przepraszam, fatalnie sie wyrazilam. Chodzilo mi o to, ze jak dziecko zepsuje samochodzik to rodzice ida do sklepu i kupuja mu drugi taki sam jaki zepsul.

Monika Kilijańska
Gość

A, to teraz rozumiem i popieram. Problemem jest też czasami to, że w odwiedziny jak ktoś przychodzi, to zawsze przynajmniej małym samochodzikiem czy lalką. Mam 3 dzieci, wiec szybko nazbierałam potężną górę takich zabaweczek. A do tego na święta zawsze WIELKA góra zabawek… Jak czegoś za dużo to głowa boli!

Ela Chwirot
Gość
Ela Chwirot

Tak mi sie przypomnialo, jak jezdzilam rozklekotanym rowerem do taty do pracy. Niby 5km, ale najpierw po miescie, potem przez las, potem kolo prosektorium, na koniec jeszcze kawalek lasu, przejazd kolejowy, potem jeszcze kawalek ulica i juz bylam. No i teraz pomyslalam sobie jakby tak mlody w takim wieku jak ja wowczas (jakies 10lat) mial sobie tak pojechac. i zonk. Nie wiem. Mam jeszcze 8 lat by dojrzec do tego, ale blady strach na mnie padl. Nie wspominajac juz o tym, ze czasami pokonywalam ta trase i jeszcze kawalek, zeby dostac sie na zwirownie, w ktorej kapalismy sie od rana… Czytaj więcej »

Monika Kilijańska
Gość

Właśnie dlatego przeniosłam się na wieś. Dzieci mogą biegać do woli po podwórku, kopać doły w warzywniku, wchodzić na drzewa, prosić sąsiada by pozwolił zerwać maliny, jeździć samemu na rowerze. Tu spokojnie wdrażają się w życie – w mieście wszystko jest wrzuceniem do głębokiej wody. Bo jak spacer, to obok już samochody, więc samo nie pójdzie, jak rower to tylko po ścieżce rowerowej, bo niebezpiecznie, zabawa tylko na placu zabaw itd. Trochę wydaje mi się to ograniczające. Nie wiem, czy to dobrze czy właśnie źle.

olkafasolka
Gość

Oj rozpisałeś się, ale jestem właśnie w trasie nad morze i z przyjemnością przeczytałam :)

natalia
Gość
natalia

Ja też idąc na plac zabaw zawsze widzę dużo dzieci, ale,,, to są małe dzieci! Nie ma dzieci np. po komunii (chodzi mi o wiek), które mają już swoje komputery i smartfony. Faktycznie ta wolność bardzo się „skurczyła”, ale to też przez to wszystko co się wyrabia na tym świecie. Mieszkam w małym mieście a w ciągu roku były 2 zabójstwa a za moich czasów nawet nikt by o tym nie pomyślał! Bałabym się puścić dziecko bez opieki poza nasze podwórko, na noc gdziekolwiek też jakoś mi się wydaje za wcześnie, ale ostatnio przy kolejnych zabawach na trzepaku córka chciała… Czytaj więcej »

Kamil Nowak
Gość

No to u mnie jest zupełnie odwrotnie. Za moich czasów ludzie ginęli i były miejsca do których się po prostu nie chodziło, bo tam zwykle albo jakieś pijusy albo ćpuny siedziały i mogło się nie wrócić, a dzisiaj raczej kultura i strachu tak dużego już nie ma.

Co do odrapanej brody – dzieci powinny być odrapane. Takie przynajmniej jest moje zdanie :)

trackback

[…] A dlaczego? Może, jak sugeruje Blog Ojciec współczesne dzieci zostały pozbawione czegoś bardzo ważnego. […]

Lena Sobe Mach
Gość
Lena Sobe Mach

Wpis już dość stary, ale myślę że cały czas aktualny. Co zrobić gdy mój roczny synek czasami zbyt agresywnie bawi się SWOIMI zabawkami? Ja uważam, że to jego i może sobie robić z tym co chce. My i tak mu nie kupujemy zabawek raczej. Moja mama uważa, że źle wychowuje dziecko. Nie wiem co robić.

Kamil Nowak
Gość

Jeśli zabawa jest zbyt agresywna, to najlepiej moim zdaniem byłoby się do niej włączyć i trochę ją pokierować na nieco spokojniejsze tory. Pokazać dziecku drugą stronę agresji czyli to, że ktoś jest skrzywdzony. Jeśli jednak dziecko po prostu bawi się energicznie i nie przeszkadza to rodzicom, a jedynie babci, to ja bym raczej tego nie ruszał.

Lena Sobe Mach
Gość
Lena Sobe Mach

Dziękuję! też tak uważam! On nikomu nie robi krzywdy. Tylko zabawkom :) ale nawet ich nie niszczy.